Magia codzienności jest czymś, czym oszałamia i nasyca się moja Dusza; wędruję po świecie i wyostrzając zmysły poddaję się zachwytom niezmierzonym, zachwytom mocnym na chwilę albo lżejszym na zawsze (mogą też być mocne na zawsze i lżejsze na chwilę).
Wyłapuję okiem widoczne i nie. Słyszę dźwięki niesłyszalne. Czuję zapach kwiatów, staroci, marzeń i księżyca. Na języku noszę smak kawy i przeszłości.
Nie potrzebuję lazurowej egzotyki Morza Karaibskiego ani kwitnących w Japonii wiśni, bo nie mniej uderzy mnie błękit otoczonego górami jeziora czy uginające w starym ogrodzie od rubinu słodko-kwaśnych owoców drzewo.
Lubię zamierzchłe i mroczne. Dzikie i opuszczone. Zapomniane i bogato zdobione.
Takie właśnie są dla mnie książki autorstwa Krystyny Siesickiej: drobiazgowe, łagodne, sielankowe, z pewną dozą enigmy, pouczenia, humoru, pośród których błąkają się nastoletnie problemy i ich nastoletnia interpretacja.
Wracam do nich będąc już dorosłą kobietą i zwyczajnie roztkliwiam, upajam tą atmosferą; czuję się tam naprawdę dobrze, czuję się tam chciana.
Na blogu poopowiadałam już o serii: „Zapałka na zakręcie”, „Pejzaż sentymentalny” i „Zatrzymaj echo” oraz króciutkiej opowiastce „Zapach rumianku”, a teraz przyszła kolej na tryptyk „Opowieści rodzinne: Falbanki, Woalki, Wachlarze”, które pokochałam już za sam tytuł, bowiem uwielbiam sukienki, koszule, rękawiczki tudzież poduszki obszyte falbankami, podziwiam wszelkie spinki, toczki, opaski oraz fascynatory z woalkami, a podczas upalnych dni rozrzedzam gęstniejące niczym budyń śmietankowy powietrze koronkowym wachlarzem 😉
A więc tak…
FALBANKI
O małych ploteczkach, zabawnych pogaduszkach, moja babcia mówi: falbanki.
Do wielkiej poetki Róży Firlej (szczupła, o niebieskich oczach, bladej cerze i rudych włosach), która mieszka ze spanielką Tutką, wyżłem Sobusiem, kotką Lulą i kocurkiem Franiem (mąż Juliusz już nie żyje) 3 km od Wełnianego Rynku, w domu nad jeziorem ze spienionymi tiulem bielszym niż śnieg firankami, lampami z abażurami z muślinu, batystu, wstawek i angielskich haftów, czarnym bujanym fotelem z bladożółtą plecionką, szarym dywanem w niemal żywe róże i ledwo zielone liście, kominkiem z klinkierowej cegły, pachnącą lawendą lub passiflorą pościelą, „koszyczkami szczęścia” malowanymi w różowe kwiaty, porcelanowym dzwonkiem z niebieskim, holenderskim wiatrakiem, staroświecką komodą zwaną szyfonierą oraz kwietnikiem określanym żardinierą przyjeżdża na ferie zimowe 15-letnia wnuczka Melania, a w ślad za nią rozmiłowany w komputerach, grubawy i piegowaty 17-letni kuzyn Pete (jak się okazuje niezwykle wrażliwy i wyrozumiały) wraz ze swoim życzliwym i przystojnym przyjacielem Jonaszem (jego rodzice zmarli, więc mieszka w domu dziecka), na widok którego serce młodocianej Meli skrycie mocniej zabiło, z czego postanawia zwierzyć się ukochanej babuni, jak również z tego, że jej mama Adriana, będąca córką babci, postanowiła rozstać się z tatą Jaśkiem. Ta smutna informacja, ale i inne smutki i radości, a przede wszystkim chyba to, że każdy za Różą wprost przepada, bo jest mądrą, urzekającą, chociaż trochę szaloną (jak to artystka) osobą sprawiają, iż powoli (poza od czasu do czasu sąsiadką Konstancją Żulichą i naprawiającym telefony Panem Grzymalskim), zaczynają zjeżdżać się pozostali członkowie rodziny: „Zielony Adam” (syn) z żoną Zytą (rodzice Petego), ojciec Meli (zięć weterynarz) z kotkiem Lulusiem, nawet chodząca po światowych wybiegach najmłodsza, zniewalająca urodą córka Tamara, by popijając zbożową „kawusię” i chrupiąc rumiane rogaliki ogrzewać się w domowym cieple, wspólnie wspominać, planować, śmiać i ocierać łzy; by po prostu tu być.
Chodzenie jest ludzkie jak w zegarze.
– Czy trudno jest zdobyć wiedzę o życiu taką jak twoja, babciu?
-Nie, to nie jest trudne. Bolesne, raczej.
Czy uważasz, że jeżeli ktoś jest psem, to już nie może mieć marzeń?
Dom zamyka w sobie tyle życiorysów.
Nie można mylić zakochania z miłością. Zakochanie jest szaleństwem, które trzeba kontrolować, bo wcale nie wiadomo, czy będzie z niego miłość. Dopiero miłość jest poważną sprawą (…) Czasami trzeba długo szukać, zanim znajdzie się człowieka odpowiedniego do miłości.
Nie można zostawić człowieka tylko dlatego, że się na chwilę zwątpiło w jego niezbędność. W konieczność bycia z nim. I tylko z nim.
Jeżeli tajemnica ma zostać tajemnicą, powód tego też jest tajemnicą.
Tak już jest na tym świecie, że jak kto sam stary, a jeszcze bida u niego, to szacunku u ludzi się nie doczeka.
Czy trudno jest żyć obok siebie, myśląc inaczej? Pewnie tak, ale przecież niekoniecznie trzeba się ranić.
Łatwo jest kochać i odchodzi się łatwo. Najtrudniej jest wybaczać.
Nie zna się prawdy o drugim człowieku, nawet jeżeli mówił ci coś o sobie, to jest niemożliwe. Prawdy o tobie również nikt nie pozna, człowiek jest nieprzekładalny na słowa. Podobnie z faktami. Kto wie, czy nie ważniejsze od faktów jest to, co dzieje się po nich, i dlatego tak ostrożnie trzeba ważyć własne sądy.
Trzeba tak żyć, żeby nie wstydzić się swojego miejsca w czyimś pamiętniku.
WOALKI
W upalne dni wszystkie kolory wyglądają, jakby łaskawa ręka Boga przyrzuciła je woalkami, żeby nas nie raziły w oczy.
14-letnia Paulina Lam jak zwykle przyjeżdża na wakacje do dziadka Joachima Morsa (jego żona Barbara zmarła), który jak sam powiada: „jest uczniem diabła”, a w porównaniu z nim Baba Jaga wydaje się rozkoszną paniusią, lepkim od słodyczy cukiereczkiem, co jest oczywiście mówione w żartobliwym tonie, bo dziadek Joachim może i ma specyficzne poczucie humoru, jednakże cieszy się powszechnym uznaniem (jest sławnym malarzem impresjonistą), każdy zwraca się do niego „Mistrzu”, jest zapraszany na wszystkie uroczystości, obdarowywany upominkami (świeże jajka, ser, rzodkiewki, jabłka, wiśnie, pomidory, płótno) i chętnie odwiedzany przez społeczność niewielkiego miasteczka (zwłaszcza przez Pana Plebana, wprost rozpływającego nad smakiem szarlotki, kwasu chlebowego oraz wiśniówki), do którego wprowadził się po osobistej tragedii (spowodował wypadek, w którym zginęła jego córka Ewelina – mama Pauliny). Jego otoczony niskim płotkiem dom, który stoi nieopodal rzeki oraz mostku, ma pochyły daszek i przekrzywione drzwiczki, jest mały, ale to dom do kochania. Nic, że trzeszczy podłoga w sieni i że znowu zaczęły skrzypieć zawiasy okiennic. Pękła jedna z belek podtrzymujących dach ganku, a ciemna szczelina ciągnie się na całej wysokości, zamieszkuje jeszcze przepiękna papuga Danuśka (otrzymał ją od Pana Rajmunda, który wyleciał do syna do Brazylii) oraz pomagająca w domowych obowiązkach Pani Lucynka, czyli Pani Wielka Czyściocha (Joachim w ogóle lubi nadawać ludziom ksywki, bo jest tu też Pan Warsztat Szewski, Pani Świetna Kapusta Kwaszona, Panie Mądrale ze szkoły i wielu innych ). Dziadek stara się nauczyć Paulinę „malować z głębią”, stara się też zdystansować ją do ludzi i do życia, tłumaczy, że tata Filip miał prawo zakochać się w Tamarze, że rozpoetyzowana, ubierająca w przedziwne stroje Marysieńka to dobry materiał na przyjaciółkę, a Radek niekoniecznie jest dobrym materiałem na chłopaka (chociaż może…?)
A w opowieściach oraz przedmiotach nie raz i nie dwa przewija się duch mamy Joachima Stefci Gierszówny i babci Tekli z domu Chorążanki…
Na rozpacz nie ma rady.
Ubranie nie ma z tym nic wspólnego. Damą się jest albo nie.
Racja może być tylko słuszna, jeżeli jest niesłuszna, nie jest racją, tylko kompletną bzdurą.
Prawdziwy mężczyzna nigdy nie mówi „uciekajmy”, po prostu nie zna tego słowa.
Czasami modlitwa za czyjąś duszę bardziej potrzebna jest żywym niż zmarłym.
Człowiek bez tajemnic nie jest dużo wart, chociaż oczywiście, wszystko zależy od tego, jakie one są.
WACHLARZE
To właśnie ja dostałam od Róży Firlej czarny wachlarz z Andory. Od lat leżał na białej komodzie w jej pokoju, pośród innych pamiątek, ale pewnego dnia, kiedy siedziałyśmy przy herbacie w bawialni, podniosła się, poszła na górę i za chwilę wróciła z wachlarzem w ręku. – Proszę przyjąć ode mnie na szczęście – powiedziała.
Elżbieta (zwana Elizą) umieszcza ogłoszenie w gazecie, na które odpowiada Róża Firlej i daje jej pracę w roli sekretarki, w związku z czym kobieta wsiada w przystosowany do przewozu wózka inwalidzkiego samochód (ma synka chorego na porażenie mózgowe, ale teraz przebywa on w holenderskim centrum dla dzieci), pakując połowę przedmiotów (jest po rozwodzie, bo stworzyła małżeństwo z miernoty i pustych kalorii) oraz śliczną jamniczkę Ritę, mającą silne poczucie godności osobistej i wyrusza w poszukiwaniu nowego, lepszego życia. Na samym wstępie lokuje się w hotelu „Pod Złocistą Chryzantemą”, w którego recepcji pracuje Radek, często wpada też Marysieńka, jednak dość szybko poznaje sympatycznego mecenasa Alfreda i jego nie mniej sympatyczną żonę Zuzę (ciut mniej sympatyczna jest ich pomoc domowa Pani Cesia, ale to na początku, potem nadrabia), którzy proponują jej wynajem domku po ogrodniku Wawrzyńcu: prowadziła do niego ścieżka między dwoma szeregami porzeczek i agrestu. Była to mała chatka, biała z czerwonym daszkiem i framugami okien pomalowanymi na brązowo. Dwa niewielkie pokoiki, kuchnia wielkości dużej serwety, łazienka z brodzikiem. Wszystko czyste, odmalowane, puste, ale nie na długo, bowiem malarz Joachim Mors postanawia podzielić się z nią swoimi meblami. Kiedy remont dobiega końca Elżbieta zaczyna zastanawiać się cóż począć z listami otrzymanymi od Róży, z których poznaje historię jej najbliższych, jednak najbardziej zastanawia ją: gdzie jest tak przez wszystkich poszukiwana tajemnicza Tamara?!
Kwiaty też tracą zapach, kiedy więdną.
W najmniej oczekiwanych okolicznościach przytrafiają się najmniej oczekiwane rzeczy.
Kobiety, które tracą rozum z miłości, piszą bełkotliwe listy.
Jak w oknach są firanki, to znaczy, że dom żyje.
Jak biedak biedakowi nie pomoże, to nikt nosem nie kiwnie.
Każdy z nas nosi w sobie i dobro, i zło, problem tkwi tylko w umiejętności wybierania z siebie.
Żyć trzeba tak, jakby człowiek był zawsze o godzinę przed czasem, tylko wtedy można znaleźć chwilę na przywołanie zdrowego rozsądku, który, choć sam w sobie bywa paskudny, nigdy nikomu nie zaszkodził.
Czasami anonimowość znaczy tylko tyle, że ktoś nie chce ani żadnych pochwał, ani podziękowań.
„Opowieści rodzinne” to książka, w której można poczuć się jak w przytulnej chałupce, gdzie każdy przyjaźnie zaprasza, szybko dostawiając krzesło i szklankę gorącej herbaty, nie dając poczucia że jest się zbędnym, a wręcz przeciwnie: że należy się do tej rodziny, że zawsze można przyjść po radę, uśmiech i zrozumienie. Urokliwy klimat, gościnność, malownicza okolica, rozbrajające (ale też pełne dowcipu i mądrości) rozmowy sprawiają, że te 392 strony (Wydawnictwo Akapit Press) mijają w tempie błyskawicznym. Bohaterowie, którzy kręcą się na tej samej orbicie, oczywiście nie są pozbawieni wad, co nie umyka w pewnym momencie Melanii, po cichutku rozważającej: jesteśmy jak aktorzy w teatrze: każde z nas gra swoją rolę i nawet kiedy milczymy, ta chwila też coś znaczy, bo dla każdego z nas ma jakiś dalszy ciąg, aczkolwiek starają się oni zmieniać siebie i naprawiać własne błędy.
Jest wyjątkowo i magnetycznie.
Tu każdy chętnie powraca i każdy ma własną parę kapci 😉
Polecam całym sercem; a sama aż pod wpływem tej idylliczności zaparzyłam sobie zbożową kawę.