Tulipan butelkowy, stworzony w trakcie alkoholowej libacji, zerka groźnie spod traw wypalonych jak smoła czarnych lub skrzydła przypadkowego kruka. Naderwane pudełko po Slimach, przesiąknięte tytoniową miętą, zbiera plony uzależnionych bardziej obfite niż rolnik, ocierający pot z czoła, po całodziennej walce z ziemniakami. Już zakwitły zużyte podpaski, obok konkurencyjny sad z Coca-Colowych puszek; te zgniecione, tamte w stanie aluminiowej nietykalności. Łupiny słonecznika rozsypane (zapewne dla ozdoby, niezamierzonej) śnią snem umarłych. Naderwana reklamówka z logo pobliskiego supermarketu niczym muślinowa chusta zarzucona na krzaczaste ramiona. Gwoźdź wbity w ziemię (taka zabawa). Odłamana gałąź z nierównie ostrym brzegiem. Musztardowe kleksy. Tekturowe tacki i białe widelczyki – wspomnienie grillowej rozkoszy, pomalowanej swądem dymu. Odkręcony słoik, oblepiony morelową mazią, wabi obdarzone żądłem osy. Sina rzeka, z fluorescencyjnymi plamami benzyny, unosi plastikowe opakowania margaryny. Na brzegu pyzate wory ze śmieciami. Zdezelowana opona, jest też dziurawy koc (który pamięta przypadkowe noce, kryjących się przed wzrokiem rodziców nastolatków), jednorazowy kubek, zaschnięty makaron i resztka „wytrawnego” wina w woreczku – zapraszają do wypoczynku: relaks na łonie natury stworzonej ludzkimi rękami. Dzieło niepotrzebnie natchnionych oglądane oczami wystraszonego zająca. Uciec,uciec najszybciej, by zapomnieć, uznać za nie-proroczy sen. Niech się nie-stanie, choć życzenie wypowiedziane za późno. Marna nadzieja, jak ta, gdy na drugim końcu tęczy znajdziesz garniec, wypełniony monetami – z czekolady. Słodycz rozczarowania. Rozczarowana człowiekiem przyroda. Bo ona mu służyć potrafi – on jej nie chce.
Lubię naturę, nienaruszoną, paradoksalnie nie lubiąc wsi (do tego stopnia, że nigdy nie mogłabym tam mieszkać). Wsi nie lubię – nie jej krajobrazów. Bo tam legendy i okruchy z życia inaczej (częściej, zwięźlej, dokładniej, co wynika z uważnych obserwacji, bo sąsiadów skromniej, bo pokolenia tutaj mieszkają) szeptane niż w mieście, mniejsza anonimowość, oko w okno, ucho w podwórko, opinia poczynań, przeszłość rodziny, drzewo genealogiczne lepiej znają od ciebie – z dziada pradziada, ma się rozumieć: chlał jak świnia, żul jeden, lump, szumowina, tynkował domy krzywo (bo pod wpływem – „troskliwy” nos sąsiada zawsze wyczuł ), stały bywalec pijalni, dzieci usmarkane z krzywo naciągniętymi rajstopami, a co tam z córką Teresy, to hoho każdy wie, i takie tam. Jeden dom widocznie bogatszy od drugiego, podczas gdy na rozległych blokowiskach po równo: dwa pokoje, łazienka bez okna plus kwadratowa kuchnia (czasem też bez okna). Utrudnienia dla nieposiadających świętej karty prawa jazdy. Brak linii tramwajowej, nawet większej ilości autobusów, stanowiących alternatywę dla zapracowanych. Pustka jakoś tak znaczniej złowróżbna. Psy na łańcuchach wiszą, nie znając kąpieli (pomijając obmycie deszczem) przez lata, z brudnych garów jedzą. Kura: wielka przyjaciółka od porannej jajecznicy, w niedzielę ląduje w rosole – bezrefleksyjnie.
Lubię sosnowe igły, chropowate szyszki oraz liściaste łzy wierzby płaczącej. Lasy mieszane, z historią wpisaną w zwarte, ciemną zielenią tkane korony, opowiadane przez bursztynową żywicę. Korale jarzębiny. Puch dmuchawca, rozpadającego się miękko na drobne wiórki. Wrzos, nieopodal ścieżek, prowadzących w nieznane. Wysadzane niedrogocennymi kamieniami polany. Dziko rosnące jagody, zdradzieckie kapelusze grzybów, dywanik z mchu. Śpiew ptaka uradowanego organicznym szmaragdem. Mruczące strumyki. Zgarbione ze starości mosteczki, i równie stary orzech. Muszle, kłamiące, że szumią morzem, i szum morza faktycznego. Góry, dające poczucie mocy oraz wolności, jednocześnie ukazujące ludzką małość. Sarenki z wrodzoną subtelnością. Okrzyk bażanta: „jakiż mam dom piękny!” Kopce przez krety wzniesione. Ciepłą mżawkę, co orzeźwia. I śnieg, który gęsto prószy. Wdzięk mirabelki, chrupkość owoców gruszy. Mgłę bujną, zimną, rozpływającą się w nicość. Złotą błyskawicę. Ten strzępiasty obłok lubię, lecz róże już czarne, satynowe, by wianek spleść, nie raniąc przyrody.
Hej, znasz określenie ktore by pasowało do takich co lubią naturę, jak np filantrop dla lubiących ludzi? Jakoś nie mogę znaleźć.
Hej:) Filantrop to bardziej dobroczyńca, ktoś, kto wspiera ubogich, a czy każdy filantrop lubi ludzi czy udziela pomocy dla poklasku, pozoru, bo taka jest moda to już kwestia sporna, choć pragnę wierzyć, że faktycznie czynią to z potrzeby serca:) Niezły ambaras z tym pytaniem, ale wydaje mi się, że w naszym języku nie funkcjonuje takie określenie, taka nazwa, więc o tych, co uwielbiają przyrodę mówi się po prostu: pasjonat, miłośnik, sympatyk przyrody, ewentualnie niefortunnie używa się słowa: ekolog (zarówno do tych, którzy są specjalistami w dziedzinie ekologii, jak i do tych, którzy są wegetarianami lub fascynują się każdym listkiem, strumyczkiem, itd.), ponieważ brakuje u nas odpowiednika angielskiego environmentalist, więc zamiast stworzyć nowe słowo to z tego, które już jest uczyniono homonim, nadając mu wiele znaczeń. A na przykład w Norwegii jest taki termin jak „Friluftsliv” (wymyślił go dramatopisarz Henrik Ibsen), który w największym skrócie oznacza miłość do środowiska naturalnego (ale jakby się zagłębić, to mieści się w nim cała ideologia). No są też naturyści, ale to zupełnie odmienna historia, i pasja xD Pozdrawiam!