Ciemny poranek zagłuszony chlupotaniem deszczu. Stopień mroku zależny od barwy, grubości zasłoniętych rolet i wysokości uniesienia przyciężkawych powiek. Wodna łomotanina przyjemna do momentu wystawienia stopy spod wygrzanego nocą terytorium kołdrowego. Nie chcesz, lecz musisz, bo życie każe, więc: wystawiasz i z przerażeniem stwierdzasz, że… NIE GRZEJĄ, choć mróz zamalował szyby szronem. Wstajesz, idziesz jakby na cudzej od kolana nodze, po której przebiega stado rozwścieczonych mrówek, ponieważ ścierpła od złego ułożenia, dodatkowo zaliczasz skurcz łydki tak silny, że palce gwałtownie nieruchomieją, ale idziesz dalej. W łazience albo brak ciepłej wody, albo nie działa spłuczka, skończyła się pasta do zębów, zniknęła jedyna szczoteczka lub pająk wypoczywa w wannie, bezczelnie spoglądając w twoim kierunku. Lekceważysz, by jeszcze cierpliwym stąpnięciem wkroczyć do kuchni, a tam: parzysz kawę, której zapomniałeś kupić, nie chcąc budzić pozostałych działasz po omacku, co nie sprzyja, toteż tłuczesz ulubiony kubek, podłogę przystrajasz płatkami, przypalasz toster, samego siebie, uderzasz łokciem w stół, a szafka w twoją głowę. Nagle okazuje się, że ta głowa boli, taką wstrętną migreną, od której mdli, że nos zatkany, ząb zepsuty, ukruszony, w gardle drapie -debet leków, portfel w zaawansowanej anoreksji, praca jest bądź nie. Włos oklapnięty czy też napuszony, oko łzawi, nie dając się pomalować, w rajstopach dziura, spodnie zapaćkane, inne źle leżą, buty obtarły, czyniąc stopy potwornie brzydkimi, nie mniej niż uważasz ty sam. W piekarni brakło pieczywa, gdy wrócisz już wszystko wykupią, o ile masz dokąd pójść, by wrócić. Na ulicy korki, jeden obwinia drugiego, mimo iż sam je tworzy. Spóźniłeś się na autobus, ewentualnie to on nie przyjechał. Ostatni dzień grają film, który pragnąłeś zobaczyć, ale ciągle nie miałeś czasu, sił, towarzystwa. Wycofali ze sprzedaży najlepsze na świecie batoniki. Wiatr porwał parasol. Wdepnąłeś w odchody ukryte w zieleni trawnika. Czujesz się kluchowaty, tępy, nędzny. Masz wrażenie, że wszyscy wytykają cię palcami, a na pewno jawnie dzieci, dorośli mają inne sposoby pogardy. Nienawidzisz siebie, sklepowej, sąsiada, zwłaszcza, gdy jest uśmiechnięty. Irytuje cię kamień-powód potknięcia, szarówa, mgła, nadmierne słońce, chrząknięcie, śpiew ptaków, ta baba w filetowej sukience, pogwizdujący facet, ten, co kichnął również, parzysta liczba stokrotek, wgniecenie na cudzej karoserii, nierówna płyta chodnikowa, trzask drzwi, niespodziewany krzyk, napis „zamiast ćpać wpieprzaj nać” wyskrobany kluczem na ścianie, ulotki reklamowe, piskliwy głos, puchowa kurtka. Jesteś beznadziejny, wspominasz równie beznadziejną przeszłość. Nic ci się w życiu nie uda. Upadłeś – nie powstaniesz. Masz ochotę zawyć tęsknie do księżyca niczym nieoswojony wilk. W ogóle masz ochotę wyć, bo tak ci źle, tak bardzo nie po twojej myśli, zimno, brudno, depresyjnie. Nawet osobisty pies niezbyt chętny na myśl o spacerze, prosisz, błagasz, on nic, śpi dalej, a ty taki wypluty wczorajszym dniem mniej nieszczęśliwym od dzisiejszego. I nagle błysk lampki niewidocznej na dźwięk słów niemo wypowiedzianych: „wczorajszym dniem mniej nieszczęśliwym od dzisiejszego”, i uświadamiasz sobie, że to taki podły dzień po prostu, więc jutro może być lepiej, będzie na pewno, a jak nie jutro to pojutrze lub za dni kilka, ale będzie, bo takie szkarady zdarzają się raz na kiedy. I będą kwiaty zafarbowane emocjami, kawa z pistacjowym syropem, wyznanie psa zapisane wprost na grzbiecie, a w tle piosenka, że wczoraj się nie liczy, a woda zmywa resztki parszywego dnia.
źródło: https://www.youtube.com/watch?v=cWwg-YSqF_U