W okresie gimnazjalnym jedną z moich głównych atrakcji było chodzenie do kina – oczywiście w celu uczestniczenia w seansach filmowych (choć czasem ze znajomymi potrafiliśmy przesiadywać na ekoskórzanych sofach, które znajdowały się przed wejściem do sali, całymi dniami – taka miejscówka – myślę, że już obecnie to nie przejdzie, bo zawsze znajdzie się sympatyczny ochroniarz, który pogoni ową gromadkę). Najbardziej lubiłam thrillery i horrory (jakichś mocnych wrażeń potrzebowałam, a nie ckliwostek-czułostek), a że byłam gówniarzerią, to legalnie wstęp wzbroniony. No, co innego nielegalnie, wtedy kto sprytniejszy w rozkładane fotele się zatapiał. I ja się zatapiałam, gdyż jedna z koleżanek posiadała PRYWATNĄ starszą siostrę – pełnoletnią, a więc dostęp do legitymacji na wyciągnięcie ręki. Dokument dojrzałości metrykalnej lądował na dnie torebki osoby szczeniackiej, która mając wsparcie równie szczeniackich zmieniała imię długopisem, dającym się wymazać specjalną gumką, długimi paznokciami zszywki z fotografii wyciągała, a na to miejsce wklejała swoją. Da się? Da. W ten oto subtelnie (jak na damy przystało) łobuzerki sposób lądowałyśmy na wymarzonych produkcjach.
I właśnie wtedy, gdy jeszcze kino magiczną moc dla smarkatych miało (teraz są ponoć bardziej odjazdowe atrakcje, a nie byle film), na ekrany masowo zaczęły wkraczać polskie komedie romantyczne typu: „Ja wam pokażę!”, „Nigdy w życiu”, „Tylko mnie kochaj”, „Jeszcze raz”, „Nigdy nie mów nigdy”, „Nie kłam kochanie”, „Mała wielka miłość”, „Dlaczego nie!” – mimo niechęci do tego gatunku na wszystkie się wybrałam, stwierdzając po ukazaniu się napisów końcowych, że „było fajne” (ze szczególnym sentymentem do „Ja wam pokażę”). Aczkolwiek główną motywacją, by to obejrzeć był fakt, że koleżanki chciały, a że one szły wtedy, gdy ja chciałam, to i ja poszłam, gdy chciały one (uczciwa transakcja). Skąd mam tę pewność? Ano stąd, że po opuszczeniu gimnazjum tego rodzaju przewidywalne romansidła, wychodzące spod reżyserskiego pióra, nie mające nic wspólnego z autentycznym życiem, skrzętnie ukryłam w pudełeczku z napisem: „przeszłość”.
Długo (bo aż do tego roku) trwałam w przekonaniu, że żadna filmowa miłostka mnie nie ruszy. Ale ruszyła. Bowiem absolutnie przypadkowo natrafiłam w telewizji, na pewnie którąś z kolei, powtórkę „Listów do M”, które niekłamanie mi się spodobały! Zaangażowałam się w fabułę, z przyjemnością śledziłam poszczególne wątki, obdarzyłam sympatią bohaterów, nawet się śmiałam (a mnie rzadko śmieszą filmy), co więcej, poczułam klimat świąt Bożego Narodzenia: gęsto prószący śnieg, prezenty, udekorowana choinka, mikołaje, melodie – jakoś tak miło scalone. Z tego też rzewnego powodu, gdy tylko usłyszałam, że będzie kontynuacja, stwierdziłam: IDZIEMY. Tak więc poszliśmy, w sobotę, o godzinie 13.30. Światła zgasły, cisza, znienawidzone reklamy, w tle chrupanie popcornu, siorbanie coli, na widowni starsi, młodsi, nareszcie się zaczyna, by czas umilać przez 2 h, by rozbawić, naładować optymizmem, święta poczuć.
Czy rozśmieszyło? Radością umysł upchało? Nastrój świąteczny roztoczyło? Otóż… nie. Bo druga część tej wcześniej zniewalającej czułością komedii, urokliwej, z udanym dowcipem przybrała kształt MELODRAMATU. Szpital. Śmiertelna choroba. Młody chłopak na wózku inwalidzkim. Próba samobójcza. Pożar. Łzy. Niezgoda na rzeczywistość. Porzucenie narzeczonej (szczerze kochającej), tuż przed ślubem, dla weekendowej miłostki. Samotność. Utracone nadzieje. Złamane serca. Ja wiem, że tak jest, że to nieodłączne elementy ludzkiej egzystencji, ale czy faktycznie trzeba było dać je akurat do tego filmu? Jego misją było zaczarować a nie przygnębić. Ponadto niektóre wątki zostały nadmiernie spłycone (nieefektywne wędrówki milczącego przechodnia – w tej roli Piotr Głowacki), zaś inne niepotrzebnie rozwleczone (Karina oczekująca na wirtualnego partnera). A ukierunkowanie na chichot z homoseksualnych motywów, które nijak w heteroseksualnej relacji nie bawią – ż e n u a. Jasne, że są dobre momenty, jak choćby starania Mela (Tomasz Karolak) o odbudowanie relacji z synem Kazikiem (Mateusz Winek), burzliwe kłótnie Kariny (Agnieszka Dygant) i Szczepana (Piotr Adamczyk) Lisieckich, intryga Kostka (Jakub Jankiewicz), który sprytnie „motywuje” ojca Mikołaja Koniecznego (Maciej Stuhr) do zaręczyn z Doris (Roma Gąsiorowska). Nawet pogoń Reda (Maciej Zakościelny) za owieczką Matyldą i Magdy (Magdalena Lamparska) za Redem mogłaby być śmieszna, gdyby nie przeważała nad tym świadomość, że zostawienie maleńkiej owieczki samej w samochodzie, by frunąć za jakimś gościem to szczyt głupoty (biedne zwierzątko było przerażone). Nie zabrakło również świątecznej, relaksującej aury (minus za chamskie reklamowanie produktów) oraz pięknych zdjęć, które niewątpliwie olśniewały. Nie zabrakło ciepła, miłości, rodzinnej atmosfery. Humor dopisywał, pewne morały, refleksje, wzruszenia, małe-duże szczęśliwości. Niestety w ten powab wkradł się smutek, zbyt dużo smutku.
To nie tak, że nie polecam „Listów do M. 2”, że żałuję, że obejrzałam, bo komedia romantyczna musi realizować pewien schemat, inaczej nie mogła by się nią nazwać. W dodatku są tutaj wspaniali aktorzy i mimo całej tej depresyjności, patetyczności, charakterystyczna dla owej produkcji świąteczna aura. Po prostu miałam nadzieję, że kontynuacja pierwszej części będzie równie radosna, by choć na ten czas wtopić się w rzeczywistość wolną od goryczy, której na co dzień tak wiele.
źródło ilustracji: http://www.gloskultury.pl/wp-content/uploads/2015/10/Listy-do-M.-2-plakat.jpg
źródło ilustracji: http://www.lepszypoznan.pl/wp-content/uploads/2015/11/83UnnD.jpg
źródło ilustracji: https://i.ytimg.com/vi/F5ewM4UnaAY/maxresdefault.jpg
źródło ilustracji: http://media2.pl/g/0/44513.jpg
źródło ilustracji: http://i.iplsc.com/andquot-listy-do-m-2andquot/0004MOUK37TJ6B4K-C322-F4.jpg
źródło ilustracji: http://i.iplsc.com/-/0004T3RER0NDVBWM-C122.jpg
źródło ilustracji: http://r-scale-b4.dcs.redcdn.pl/scale/o2/tvn/web-content/m/p1/i/d1a69640d53a32a9fb13e93d1c8f3104/99d43efa-7fa5-48fe-a4f1-4c561b20db3d.jpg?type=1&srcmode=0&srcx=1/1&srcy=1/1&srcw=1/1&srch=17/20&dstw=640&dsth=360
Może faktycznie jest tu trochę za dużo melodramatu, ale to nadal dobry film, w świetny sposób rozwijający podstawowe założenia jedynki, dodający nowe wątki, postaci. Ja w pełni rozumiem to, że w takim natłoku gwiazd ktoś musi dostać słabszą, albo gorszą fabułę, ale no Listy do M. 2 jako całość są całkiem spoko 🙂
Zgadzam się. Ja nie napisałam, że mi się ten film nie podobał, że jak wyszłam z kina to 2 h z życiorysu wyjęte, koniec świata, lecz, że przejechałam się na swoich indywidualnych wyobrażeniach-oczekiwaniach. Pierwsza część mnie rozbawiła, ta rozbawiła i zasmuciła. Po prostu miałam nadzieję, że akurat ta komedia romantyczna będzie wyzbyta gorzkich problemów, które są w dramatach, w życiu – żeby tak na chwilę uwierzyć, że może być inaczej;)