O tym, że żywię szczere uwielbienie do stylu Sylwii Chutnik pisałam już przy okazji recenzji książki „W krainie czarów” – w tej kwestii rzecz jasna nic nie uległo zmianie, a po przeczytaniu „Jolanty”, którą dorwałam na tegorocznych Targach Książki w Krakowie, tylko się wzmocniło. Bo cóż innego mentalnie-literacko odczuwać, gdy ma się do czynienia z: barwą trzepaka obdrapaną i rdzawą, czasem w kolorze rozgotowanych ziemniaków, zabawą wspomnieniami niczym zbitą butelką, obroną picia jak niepodległości: jeszcze Polska nie zginęła póki my pijemy, archetypicznymi nogami z podwórka (pobijane, z rozdrapanymi strupami), bezczelnym wiekiem, w którym wolno mieć marzenia, dzieciństwem o zapachu zgniłej przyrody, kuszeniem dachowym jako sposobem samobójstwa, czy Plemieniem Blokowców, a więc ściślej: mieszkańcami bloków. Tutaj należy przytaczać dosłowne cytaty, bo ta magia jest nie do podrobienia – wyjaśnianie, konkretyzowanie, stosowanie synonimów byłoby w tym przypadku totalnym nieporozumieniem. Sposób łączenia słów, ich zniekształcanie, zabawa, żonglowanie nimi, te porównania, specyficzne nazewnictwo świadczą i o niebywałej wyobraźni pisarki, i o finezyjnej obserwacji rzeczywistości. To drugie przekłada się na genialne, lekko ironiczne, swobodne, dosłowne, z charakterystycznym dla siebie posmakiem prześmiewczej goryczy, nakreślanie wycinków z realności, jak choćby ten o alkoholizmie:
Zwykle wprowadzenie do tematyki alkoholizmu w rodzinie zaczyna się tak: oto widzimy rozwalającą się kamienicę opalaną resztkami życia, z której wypełzają ludzie. Mają jeden kibel na całe piętro, wiecznie zapchany. Na korytarzu nikt nigdy nie widział żarówki, może dlatego, że jest zawsze ciemno. Schody szczerbate, grożą zawaleniem, ale nikt z nich nie spadnie, bo wcześniej dach runie mu na głowę. Dach bez komina, bez papy i belek. Na nim właśnie przykucnęła banda dzieciaków i obrzuca przechodniów butelkami napełnionymi moczem. Z okna wychyla się kobieta, wygraża pięścią i bełkocze: Ja już wam, bogowie, dam! niech no was tylko dorwę, wszyscy święci! Denerwuje się kobita, że sama piątkę bachorów chowa, a urzędnicy nie chcą jej dać zasiłku zdrowotnego, choć nerwy ma w rozsypce. Musi więc brać wiśniówkę na kreskę i popijać ją najtańszym piwem, które wstyd na stół wystawiać. Musi pić, bo na trzeźwo nie da się spojrzeć rzeczywistości w twarz. Moczy usta w alkoholu, przepłukuje gardło i od razu krew pulsuje, a oczy robią się szerokie. Takie wielkie jak w bajce o Czerwonym Kapturku. Tylko, że zamiast złego wilka jest komornik lub dzielnicowy, który też chleje, bo ma stresującą robotę.
Rozgoryczenie codziennością, człowiekiem wprost przebija się przez karty tej powieści, co jest widoczne już na samym wstępie, bowiem zaczyna się ona następująco:
Posłuchajcie smutnej opowieści, to, co wam opowiem, w głowie się nie zmieści.
Za oknami coraz mnie ludzi, za to coraz więcej starych gazet i zjełczałych ogryzków. Tramwaj kolebie się na wszystkie strony i ledwo wyrabia na zakrętach. Przed nim biegnie motorniczy, który na bieżąco układa tory. Jedziemy i jedziemy, za chwilę skończy się kula ziemska, zacznie się inna galaktyka i będą sprawdzać paszporty. Gdyby wziąć szpilkę, to my jesteśmy na jej koniuszku. Podróż do wnętrza Ziemi, do jej samego środka. Odkryć trzeba będzie nowe kontynenty i poszukać odpowiednich słów. Jedziemy jak w transie, pełni oczekiwania na to, co zastaniemy. Na horyzoncie widać już industrialne budowle, jakieś fabryki, porty, kominy. Ludzie mają tu inny kolor skóry i inne rysy twarzy. Plemię Blokowców.
Żerańska wyspa pełna krzaków i tajemniczych dopływów rzeki. Cała w szuwarach, zapachu wodnych roślin i rojących się robali. Na pozór zgniła i wilgotna, wewnątrz gorąca jak lawa. Przewrotna, zgubna.
Główną bohaterką jest tu nikt inny jak właśnie tytułowa Jolanta, która od zawsze mieszka na wielkim blokowisku, na Kowalczyka, w Hotelu robotniczym FSO (Fabryki Samochodów Osobowych), w warszawskiej dzielnicy: Żerań. Pochodzi z biednej rodziny, a w rzeczach błahych, lecz ciekawych (słuchanie szumów w uchu, odrywanie sterczących nitek z obrusów i międlenie ich w ustach, nie mycie rąk po wizycie w toalecie, plucie z wysokości, stawanie na palcach i wyciąganie się aż do momentu dotknięcia sufitu) odnajduje przyjemność; starała się rządzić światem w sposób subtelny i niezauważalny. Jest zamknięta w sobie, obawia się człowieka bez właściwości, Paniopana, granicznika, czyli dozorcy (czarny ptak obleczony w dresową bluzę, z miotłą w jednej ręce i nożem w drugiej. Nie wiadomo, czy istniał naprawdę, czy był wariacją na temat obejrzanego kiedyś horroru, błąkającą się po psychice dorastającej dziewczynki), zadającego dziwne pytania typu: a ty nie boisz się tak tu żyć? Jola nie ma przyjaciół, więc wymyśla sobie trzy siostry: Anię, Hanię i Basię, z którymi prowadzi rozmowy w samodzielnie skomponowanym języku angielskim, ewentualnie odwiedza stróża Stefana, by popatrzeć sobie przez lornetkę. Zdaniem mamy jest krnąbrna i niepoukładana, zamiast się uczyć marze flamastrami po książkach, po prostu brakuje jej metody kar i gróźb, zaś ona sama czuje się jak stara baba uwięziona w ciele dziewczyny. Z czasem podwórko zamienia się w pierwszą arenę rozczarowań i niesprawiedliwości, a jakakolwiek beztroska znika wraz z rozwodem rodziców (ojciec odszedł bez słowa, po odprowadzeniu córki na szkolny przystanek, do jejmości poznanej na opłatku – pracowała w kadrach, ponieważ był zmęczony domową sytuacją: żona piła, zapuściła się, awanturowała, zaniedbywała dzieci, była na rencie, gdyż w wyniku wypadku samochodowego przeszła operację wycięcia kobiecych narządów); wtedy nie wiadomo co w ogóle zrobić z powszednimi rytuałami, jak wypełnić tę lukę, zrozumieć świat dorosłych, którzy według teorii jednej z ciotek rozstają się, bowiem:
1. Nikt nigdy ze sobą do końca życia nie jest (to uzasadnione za pomocą plansz i wykresów).
2. Istnieją zbyt duże różnice między partnerami.
3. Nudzą się nagminnym oglądaniem tego samego w telewizji.
4. Buntują na szarzyznę, w związku z tym czynią sobie nawzajem na złość: ściągają obrączki, wszystko wymawiają, dostrzegają niedoskonałości.
5. Posiadają prawo do tego, by na pewnym etapie rozejrzeć się za kimś z kim doświadczą najwspanialszych przygód.
I Jolanta rozważała nad tym czy tylko ojciec to prawo posiada? Czy matce ono też przysługuje? Czy zostały jej już tylko oczy szeroko otwarte ze zdziwienia, zażenowanie sobą i wyglądanie przez okno, bo zaprzepaściła swoje aspiracje, wyzbyła się spontaniczności, beztroski, ma lęk do siadania za kierownicą, nigdy nie urodzi następnego dziecka, a przed wypadkiem bardzo o tym marzyła, teraz czuje się pusta, dlatego wypełnia się piciem. I wypełnia się do tego stopnia, że umiera na zawał serca, zostawiając 14-letnią Jolantę pod opieką starszego brata Piotrka (z zawodu mechanik), który kompletnie się nią nie interesuje (nawet nie ma pojęcia, że została zgwałcona przez sąsiada Waldka, który później prawdopodobnie został zamordowany), nie potrafią ze sobą rozmawiać, nic o sobie nie wiedzą, toteż gdy siostra osiąga pełnoletność, bezpretensjonalnie, za namową ciotki, wyjeżdża do Berlina, by w istocie mieć oko na jej męża, tam bierze ślub, ale to wcale nie powstrzymuje go przed wdawaniem się w płomienne romanse. Jolanta twierdzi, iż matka umarła jej na złość, co więcej cierpi na niewidoczność życiową oraz szarość egzystencji, cierpi tak bardzo w środku, że każdy uważa, iż w tym domu nie ma żałoby, a ona ucieka przed tym „tu”: w sen, w jedzenie, w fantazje o posiadaniu szczęśliwej rodziny, której znajomi będą jej zazdrościć. Dziewczyna prowadzi pantomimiczny byt, a jej naczelną zasadą staje się: NIE MÓWIĆ, NIE UFAĆ, NIE ODCZUWAĆ.
Nie mówić
Bo ktoś pomyśli, że się mówi źle
Nie ufać, bo ludzie tylko na to czekają
Potem kąsają bez ostrzeżenia
Nie odczuwać, bo po co odczuwać
Kiedy można zacisnąć mocno oczy
I odczuwać nic
Na co dzień uczy się w technikum odzieżowym, pragnie w przyszłości założyć albo szwalnię, albo restaurację na 50 piętrze nieistniejącego budynku, filię Ameryki w garażu obok bloku, zwiedzać zagraniczne kraje, bo jest zbyt mądra na śmierć, zbyt głupia na życie. Jednak zamiast wyemigrować na zachód udaje się na Mazury, gdzie poznaje chłopaka z gitarą, przyszłego hydraulika – Andrzeja Kolanko, z którym miłość się szykowała i przeglądała się w lustrze zadowolona, że jej się po raz kolejny udaje skołować dwoje ludzi. Spryciara, już szeleściła obietnicami niczym pozłotkiem z cukierka. Miłość szczenięca połączyła ich ciążą, z tej ciąży rozpakowała się Jadwiga. Młodzi biorą ślub (nie)przymusowy, mężczyzna znajduje kiepsko płatną pracę w Warszawie, czasem popija, wtedy staje się nieprzyjemny, później żałuje, bo w sumie to kocha rodzinę (a Jolanta uczuciem gorzkim i desperackim obdarza jego), dla niej się poświęca, aż z tego poświęcenia przemyca towar z zagranicy. A że interesy zaczynają dobrze iść, to może by pomyśleć o drugim brzdącu? Ale z reguły jak zaczyna być lepiej, to musi pojawić się równowaga, na przykład w postaci mafii narkotykowej, która nakłania Andrzeja groźbą subtelną do szmuglowania prochów. Spanikowany mężczyzna prosi żonę, by przeniosła się na wieś sielską, anielską, bezproblemową pod Mrągowo, do jego rodziców. Ona na wieś nie ma ochoty, dodatkowo, przypuszczalnie zmaga się z depresją poporodową, męczą ją dni namolne, bo jeden jest podobny do drugiego, zdarza się, ze zapomni o dziecku i zostawia je gdzieś nieopodal wody, ojca rzuciła kochanka, toteż nagle pragnie się pogodzić, dach nawołuje do skoku ku uldze, którą też zapewniają znieczulacze/usypiacze/pocieszyciele w postaci: wąchania kleju, rozpuszczalnika, farb, lakierów, butaprenu z torebki, płynów żrących do czyszczenia, z wybielaczami, następnie coś naturalnego: bieluń, sok z wilczej jagody i z powoju, które nota bene sama hoduje na balkonie, od czasu do czasu kropla alkoholu, by w efekcie drzeć się do ciemnych okien. A tu jeszcze blok chcą wyburzyć i postawić tam hotel z basenem oraz automatami do gry. Co robić? Uciec do Gdańska, natychmiast, nocą najczarniejszą, bo kiedy człowiek sam siebie zniknie, to nikt mu nie udowodni, że się nie starał. A staranie się jest cnotą samą w sobie. Może nie wyjść, może nie być tak, jak to zaplanowaliśmy, ale przynajmniej się, kurwa, staraliśmy. Jolanta podjęła wyzwanie, ale nie do końca mu podołała, bo tego wszystkiego było chyba w jej dość krótkim bycie za dużo, i znaleziono ją na obrzeżach Puszczy, w stanie skrajnego wyziębienia oraz wyczerpania psychofizycznego, zawieziono do szpitala, gdzie zdiagnozowano osobowość chwiejną, ze skłonnościami samobójczymi. Bo nie każdy ma tyle siły, by się dostosować, by udźwignąć wszystko, co na barki zrzuca mu nieczułe życie…
Historia „Jolanty”, oprawiona w przepiękną okładkę, z ilustracją komina elektrowni, który dziewczynka podziwiała przez zielony artefakt (szkiełko z butelki), liczy 261 stron (Wydawnictwo Znak Literanova), które wręcz same przerzucają się na nieświadomych oczach czytelniach, bo to jest taka egzystencjalna kalka, znana wielu osobom, odarta z niepotrzebnych upiększeń.