Z natury nie jestem osobą obrażalską – nie lubię się obrażać, bo mi się zwyczajnie nie chce spinać i kroczyć z głową uniesioną do góry, omijając wzrok niechciany. Teraz już chyba nawet jestem na to za stara, ale jak byłam nastolatką też nie zataczałam łuków w obawie zetknięcia z wrogiem: idziesz to idziesz człowieku, twoje jestestwo na mój byt nie wpływa, zajmij się sobą. W zasadzie odkąd pamiętam wychodziłam z założenia, że kłótnie przypieczętowane ciągnącymi się dniami milczenia psychicznie wadzą, nie przynosząc absolutnie nic dobrego; stąd właśnie wzięła się moja naczelna zasada, że jak na pewnym etapie znajomości dostrzegę (i jest to potwierdzone rozlicznymi historiami, zachowaniami, dialogami), iż mam do czynienia z chamem, awanturnikiem, fałszywcem, to błyskawicznie rezygnuję, urywam kontakt na zawsze, kompletnie się od owego odcinając, bo dla bezczelników oraz dwulicowców nie ma miejsca w moim obszarze – to moja prywatna przestrzeń i mam prawo cię do niej nie wpuścić, jeśli nie potrafisz się zachować. Jasne, że dobrze jest mieć kogoś przy sobie, jednak nigdy nie miałam szczególnego parcia na kogokolwiek, byle tylko zapchał samotność – ceniłam i cenię sobie spokój, a taki są w stanie zagwarantować szczere relacje, toteż wolałabym przejść przez życie sama niż z korowodem obłudników. Reasumując: nie jestem obrażalska, ale mam swoją godność -i tego się trzymam.
Ja tak dzisiaj trochę o obrażaniu, bo właśnie jestem po lekturze cyklu felietonów zgromadzonych w książce „Kultura obrażonych” autorstwa nieznanej mi dotychczas pisarki Izabeli Filipiak. Trafiłam na nią zupełnie przypadkiem (choć raczej w przypadki nie wierzę) i bardzo się z tego Internetowego casusu cieszę, bo tam właśnie, gdzieś pomiędzy jednym forum a drugim, jakimś artykułem, serwisem dla miłośników książek natknęłam się na to nazwisko i zaczęłam drążyć temat: kto to, co i jak tworzy, o czym i dlaczego, a ponieważ jakąkolwiek opinię pozwalam sobie wyrazić dopiero wtedy, gdy czegoś zasmakuję to zasmakowałam – smak ma gorzki, ale to znaczy, że ukazuje prawdę, niedosłodzoną kłamstwem, od którego nadmiaru również może zemdlić (i tak przeważnie się dzieje).
Felietony, przez wzgląd na to, że nie stawiają na ilość a jakoś, mają to do siebie, iż albo mogą być naprawdę genialne, albo zwyczajnie beznadziejne, więc nie ma co szukać pomiędzy, że to zdanie fajne, tamto brzydko brzmi, bo tutaj chodzi o całokształt: środki wypowiedzi, kompozycję, styl, puentę, wybrane powiedzenia, anegdoty, dowcip, realizm prześcigający się z fikcją (lecz przy tym język przystępny dla czytelnika). Dobry felietonista powinien mieć wszechstronną wiedzę, spory bagaż doświadczeń i dużo odwagi, by skrytykować otaczającą go rzeczywistość. Jak rzecze sama Filipiak: napisać dobry felieton to jak napisać dobry wiersz. Inspiracja, natchnienie, właściwy moment, właściwe słowo – te wszystkie rzeczy muszą się powiązać. Jak w poezji, masz znaleźć ton. Jeśli nie zaczniesz pisać od właściwego miejsca, to możesz felieton wyrzucić jak zły wiersz i zacząć od nowa (…) Felieton jest sztuką paradoksu. To znaczy, że zestawiam myśli, obrazy, cytaty po to, żeby obudzić czytelnika. Zrzucam je na siebie i pozwalam, żeby zapadły się w sobie. Gdzieś pośrodku przechodzę do meritum, ale to, co najważniejsze, pozostaje ukryte. Nie mam do zaoferowania żadnych realistycznych rozwiązań, ale skłonna jestem sugerować mało realistyczne albo całkiem absurdalne wyjście z jakiejś sytuacji.
Ten gatunek publicystyczny jest świetny, bo stawia na subiektywizm wypowiedzi, zaś jego niebezpieczeństwo tkwi w tym, że można się łatwo narazić opinii publicznej – ale „Kultura obrażonych” akurat o tym.
Bowiem jest tu o partiach sprawujących władzę, które zmieniają się co 4 lata, żeby po sobie poprawiać, o ich pustych obietnicach, „czekach na dziecko”, które zresztą każdej kobiecie najchętniej by się wepchnęło w brzuch (jak nie ma to źle, a jak ma to już nikogo nie ma do pomocy, bo schemat spełniony – wiadomo ludzie są głusi na cudze nieszczęście, a pierwsi do komentowania dramatu, bo gdy coś nas martwi to są spokojni, a jak nam się coś uda, to są zawstydzeni) – a nawiasem to polki są niczym „gladiatorki”: pracują ciężko, w spartańskich warunkach, według „starożytnorzymskich reguł”, za marne pieniądze, ale żeby się nie wydało robią dobrą minę do złej gry, za co mogą sobie przypiąć medal z buraka. I jest też o tym, że jakby się rozejrzeć, to każdy kraj ma swoje pułapki i wszystkie rządy są szkodliwe dla ludzi – dobre dla rządzących, gdyż władza wiąże się z przywilejami, bo jakby była sprawowana bezpłatnie, a ludzie byliby dobierani za umiejętności to byłaby jedynie nudnym obowiązkiem, a nie władzą, do której podziału dochodzi „na kanapie” (zresztą każdą ideę da się wykorzystać w nieetycznych celach), że do demokracji zalogować się nie da, a kierować to można, ale hulajnogą, że wygodnie jest utrzymywać państwo na skraju nędzy i w ten sposób mieć z głowy kłopoty, a że młodzi uciekają za pracą to ich wymysł, a tak w ogóle to strajki pielęgniarek, poza chwilowym rozgłosem, nic nie dają, bo mogą dostać, ale po łapach, gdyż władza potrzebuje podludzi: cyborgów oraz terminatorów, maszyn obleczonych ludzką skórą, nie ulegających wzruszeniom, zachwycających się widokiem galaktyk, które bez systemu zerojedynkowego i PINu nie istnieją – najlepiej by występowała jedna płeć, działająca precyzyjnie jak posłuszny mechanizm – a niech no ktoś spróbuje powiedzieć prawdę, to natychmiast go uciszą, wycofają zgody na publikacje (choć w prasie trudno o obiektywizm; liberalni podchodzą do wszystkiego zbyt stoicko, zaś konserwatywni nie noszą prawa moralnego w sobie, mimo to się na nim opierają, a tak w ogóle to prasa kobieca była kiedyś bardziej wartościowa niż obecnie), bowiem jeszcze udowodniłby, że świat może wyglądać lepiej dla społeczeństwa, jak na przykład w Japonii, gdzie w metrach są wagony wyłącznie dla kobiet, by uchronić je przed gwałtem, z kolei w miasteczku Iowa City, w autobusach, schodki rozwijające się w platformę, ułatwiającą dostanie się do środka matkom z dziećmi i niepełnosprawnym, którym to robi się miejsce składając siedzenie, a dodatkowo, dla bezpieczeństwa, przypina pasami do poręczy (ale dobrobyt podobno wywołuje niepokój, stąd jak się zaczyna robić za dobrze, to należy coś popsuć, prawda?), więc czasem korzystniej byłoby siedzieć za kratami, bo choć system więzienny ma się nijak do samodzielnego życia, to więzienie jest jak socjalizm – czy się stoi czy się leży, zawsze jest dach nad głową, zupa i drugie danie. A wolność to kapitalizm, niestety. I jest o łatwym, przyjemnym, bezpiecznym (można zmienić tożsamość), tanim cyberseksie, a jak o seksie to o tirówkach (tu prawidłowość, iż nielegalne siatki prostytucji tkają się w kierunku zachodnim, od biedniejszego do bogatszego kraju) i o tym, iż starsi ludzie również uprawiają seks i nawet mają do tego prawo. Nadto, że ludzie nie czytają (ani dobrej literatury, w której zawistni, gniewni niszczą się w wyrafinowany sposób, ani złej, gdzie w kiczu jest dużo ciepła, prawości oraz serdeczności), wobec tego dorobek i kultura przestają znaczyć cokolwiek, bo ta druga stała się kroniką wypadków – i na odwrót. A generalnie to panuje ubóstwo językowe, które powstało w celu wzbogacenia dramaturgii w filmowych scenach, kiedy to ktoś kogoś obraża i lekceważy, ale trzeba pamiętać, że słowa tracą negatywna aurę, gdy się je często powtarza (dlatego powszechna „kurwa” już nikogo nie dziwi). I jest o turystach-barbarzyńcach, co na wakacjach usilnie pragną wzbogacić swoje wnętrze, tym samym zachowują się irracjonalnie (na ten czas nie mają problemów tych ZWYKŁYCH osobników). I o tym, że plagą renesansowych kąpieli stał się syfilis, co potraktowano jako karę za złoty wiek średniowiecznej swobody, w efekcie rozpoczęła się „era wietrzenia”, wcierania różanych kulek i zakładania bielizny na nieumyte ciała. O niezrozumieniu artystów także wzmianka, i że pisarze i pisarki bez względu na specjalność to gatunki zagrożone. W każdym sezonie kilkoro ginie przy odstrzale. W końcu z całego pokolenia zostaje jeden dumny jeleń lub stary żółw; najbardziej każdy chciałby być lwem kanapowym. Większość i tak stanie się padliną, także dobrze posiadać jakieś niespełnione możliwości, by mieć do czego dążyć. I że istnieje coś takiego jak: nowa forma bytu. Produkt lokalny – podstawowa komórka rodzinna w trakcie przemiany w podstawową komórkę mafijną. Pod blaszanym dachem, w cieple się roją rodzinne wartości – perswazja, przymus. Powolność, gnuśność – lecz na słowo „kasa” wszystko się ożywia. I w panikę wpada, bo jak nie oni nas, to my ich przecie… więc w sumie dobrze jak funkcjonuje jakaś norma, gdyż wtedy wie się z góry kogo się bać i z kogo śmiać – tak bezpieczniej: nasiąknąć wspólnym, robić to samo i trwać w iluzji, odstawiając na bok indywidualność, bo życie POZA UKŁADEM jest skomplikowane – no chyba, żeby tak balansować na skraju: z normy i nie-normy brać dla siebie, co najlepsze… Ale czy to oznacza bycie sobą? Nie sądzę.
Przeto kim są tytułowi obrażeni, których tak ostro krytykuje autorka? To ludzie będący we własnym przekonaniu poprawnymi, to ci, którzy wskazują granice, ustanawiają prawo, rządzą, mówią gdzie moralnie, gdzie przyzwoicie, zatem jeśli na ich wygładzonej, sprecyzowanej, dobrze znanej drodze stanie ktoś inny, ktoś kto śmie myśleć/mówić/robić odmiennie, to natychmiast, na wielką skalę jest szykanowany, odrzucony, bo przecież jakim prawem się wyłamuje? Ano: prawem osobistej wolności, która w żaden sposób nie pogarsza prywatności tamtych.
Złota zasada? Żyj i daj żyć innym.