Przesiąknięte zapachem ziemi poburzowe powietrze przecinam scyzorykiem wspomnień na niewielkie równe kwadraty i jeden półkrąg, z których na nietkniętych podrostkową stopą chodniku układam dziewczyńskie podwórkowe klasy. Pudełko z białą kredą (królem świata ten, kto w posiadaniu kolorowej) leży zapomniane pod grubą warstwą kurzu, poprzeplatanego niteczkami srebrzystej pajęczyny, tęskniąc za chwilami własnej użyteczności (nie tylko numerowaniem podczas rozmaitych zabaw, komunikowaniem, że wiosna, malowaniem karykaturalnych postaci czy dosłownie całego zoo, ale też lekko złośliwym wypisywaniem, że A.N+D.K= WM). Znudzony diabeł pobrzękuje złotym łańcuchem, śniąc o gonieniu poszczególnych barw. Osiedlowe trzepaki stoją samotnie, ciężko wzdychając na myśl o cichutko chichotających kurach i „filującym” kogucie, naokoło których rozciągała się tęczowa guma, pstrykały kapsle, upadały bierki, podskakiwała szmaciana zośka, wirowała skakanka. Baba jaga, pospiesznie ocierając łzę, opiera się o wiekową ścianę, niemo odbijającą hasła: „Halo, hali, podwórko się pali. A na podwórku pali się coś na literę…”, „Łapane, klaskane, w tył ręce, na serce, pod boczki, za warkoczki, mała świeca, duża świeca, chleb do pieca, chleb z pieca”, „Raz, dwa, trzy, flinston”, „Czy są komórki do wynajęcia?”, „Berek”, Pomidor”, „Aniołek, fiołek, róża, bez, konwalia, balia, wściekły pies”, „Wpadła bomba do piwnicy, napisała na tablicy: SOS, wychodź z budy wściekły pies”, „Ene due rike fake, torba borba ósme smake. Eus deus kosmateus, i morela baks”, „Palec pod budkę, bo za minutkę zamykam budkę. Budka zamknięta nie ma klienta, klient w Warszawie siedzi na ławie”, „Pałka, zapałka, dwa kije, kto się nie schowa ten kryje”. Czekoladowe monety i gumowe papierosy zastąpione prawdziwymi, lody gałkowe, z automatu, Kaktusy, Świderki, Śnieżki, Izy, Kredki tymi z McDonald’sa, Stary, Mr Snaki, Maczugi, Bingo, smakowe Flipsy gdzieś w tyle za Nachosami, Oranżada, Krzyś, Tonic na miejscu to legenda, podobnie jak zrzuta po parę groszy na coś drobnego nabytego w niewielkim sklepiku, a nie w ogromnym supermarkecie. Gry w karty, Państwa i Miasta, Monopoly, Kulki, Żetony, plecenie bransoletek z muliny, wianków z mleczy, stokrotek oraz różowych i białych koniczyn odeszły w niepamięć (a na pewno w obliczu obecnych „atrakcji” są unikatowym zjawiskiem). Drzewa uginają się od nieukradzionych czereśni, śliwek, moreli. Telefony komórkowe i Internet zamiast okrzyku konkretnego imienia pod balkonem bądź intuicyjnego podejścia pod określoną ławkę. Opustoszałe place zabaw. Trawniki pozbawione śladu odciśniętego koca. Już nigdy nie będzie tak, jak kiedyś, czyli lepiej – wystarczy się rozejrzeć…
Do tej reminescencji zaprosiła mnie ostatnio przeczytana książka, mianowicie „Wióry” autorstwa Krystyny Kofty, która była dopiero pierwszym dziełem literackim tej pisarki, z jakim MIAŁAM PRZYJEMNOŚĆ się zetknąć – i na tym nie poprzestanę. Bo osiedlowy świat zaprezentowany na kartach powieści złożonej z 7 podrozdziałów: Przyjechala Żydala z Paryżala, Musi być Chrystus i Judasz, człowieku, Boś Ty dobro nieskończone, Siedem światów, Strach ma niebieskie oczy, Czarny gołąb, Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą jest tym z mojego dzieciństwa: wśród ławek, trzepaków, przyulicznych budek, kiosków, małych sklepików, przeróżnych grupowych rozrywek placów zabaw z jedną karuzelą, dwiema huśtawkami i wielokrotnie przemalowywanymi postarzałymi drabinkami, z przesiadywaniem na kocu, schodach, klatkach, rymującymi się wyliczankami, grami słownymi, powiedzonkami, śpiewaniem śmiesznych i „zakazanych” piosenek (choćby Na pustyni Arabum tidum, tidum, jest fabryka euro gum, tidum, tidum – tutaj belki i opony, tidum, tidum, przerabiamy na…), czasem nawet na dwa głosy (raz czarny murzyn, raz czarny murzyn, w czarnej Afryce, w czarnej Afryce, złapał dziewicę, złapał dziewicę, za gardzielicę, za gardzielicę, i do dżungli, tam, gdzie miał swój dom, i do dżungli, tak, gdzie miał swój dom, czarny murzyn zabrał ją, czarny murzyn zabrał ją. Ja twój pan, ja twój pan, ty się mnie bać, ty się mnie bać, i jeść, i jeść, i pić, i pić, a gdy słońce zajdzie razy sześć, a gdy słońce zajdzie razy sześć, ty być gruba ja cię zjeść, ty być gruba ja cię zjeść), szlajaniem po pobliskich osiedlach, działkach (skąd kradło się kwiaty na piękne domowe bukiety lub niedojrzałe owoce), chodzeniem na basen, do parku, na szkolne boisko (zimą zalewane wodą, by pełniło rolę lodowiska), jeżdżeniem na rolkach, rowerze, hulajnodze, na kolonie, obozy, zimowiska, posługiwaniem się tajnymi szyframi, gestami (ka-ja-ka-lu-ka-bie-ka-cie albo samodzielnie wymyślonym migowym alfabetem), zakładami, kupowaniem „Orbitek” na sztuki, rozmowami przed blokiem do późnego wieczora.
Magia tamtych chwil już nie wróci, raczej magia tamtej rzeczywistości jest nie do podrobienia, bo świat niestety zmienia się wraz z ludźmi, którzy niby chcą być bardziej tolerancyjni, nowatorscy, ale w głębi serca, w szepcie, wzgardliwym wzroku wcale tak nie jest (a przynajmniej nie tam, gdzie to potrzebne), ich poglądami, wykształceniem, „obyciem”, zmotoryzowaniem, modą, postępem technologicznym. Teraz społeczeństwo jakoś tak bardziej pędzi, idzie po trupach, jest mniej bezpiecznie, wszystko na wyciągnięcie ręki, więc wyobraźnia i kreatywność kuleją, każdy chce szybciej dorastać, zapominając, że dorosłym jest się znacznie dłużej niż dzieckiem.
Jestem z pokolenia blokowiska lat 90-tych i mam najwspanialsze wspomnienia z tych czasów, które już nigdy nie wrócą. Nigdy.
Tym, co mnie szczególnie urzekło w „Wiórach” jest nie tylko ckliwa podróż w przeszłość, ale również opisy przyrody, chociażby:
Jednostajny szmer spadających kropel stał się niesłyszalny. Są małe i gęsto padają. Liście topoli nawet się nie uginają pod ich lekkością. Są spłukane, błyszczące, jakby pociągnięte lakierem bezbarwnym, przez co uzyskały głębię niebywałej zieleni. Kolory kwiatów w ogrodzie za siatką też nabrały intensywności, jakiej nigdy nie daje im słońce: czerwone mają w delikatnych włoskowatych płatkach kolor zakrzepłej brunatnej krwi, a w środku są prawie czarne; żółte wysokie jak słoneczniki, ale na długich i zbyt giętkich łodygach pokrytych gęsto liśćmi kołyszą się i pochylają spęczniałe kwiaty w ceremonialnych ukłonach.
Cienkie i czarne, delikatnie narysowane gałęzie starej akacji drżały rytmicznie na tle szarego nieba. Zagięte jak szpony ptaka albo chciwe starcze palce trzęsły się miotane wiatrem, skostniałe z zimna, choć niedługo miała rozpocząć się wiosna.
Otwór beczki wyglądał jak zamarły krzyk z koszmarnego snu. Nie było wiatru, ale topole szemrały każdym liściem z osobna. Przez cały dzień błyszczały jak nawoskowane, teraz zmatowiały i straciły soczystą jędrność.
Bo właśnie wśród takich zasiada moja dusza.
Co więcej dowiedziałam się o zupełnie nowej zabawie (a może autorka sama ją wymyśliła?), a chodzi o: Przyjechala Żydala z Paryżala, która polega na tym, iż jedno dziecko udaje, że dźwiga wielki wór, po czym podchodzi do drugiego i mówi: Przyjechala Zydala z Paryżala, nie ma nic do śmiala ani chichrala, co pani ma do sprzedala?, kiedy w odpowiedzi usłyszy jakiś przedmiot, to wtedy zaczyna się dyskusja, podczas której sprzedający na przekomiczne, głupie, absurdalne pytania musi z twardą powagą odpowiadać zaproponowaną do zhandlowania rzeczą (co ma pani do sprzedala? Ołówek. Ołówek? Jaki Ołówek? Ołówek. A co to jest? Ołówek. A co pani ma w dupie? Ołówek?), bo gdy się zaśmieje za karę daje jakiś fant.
„Wióry” są kluczem do mentalnych powrotów, to taka powieść-sentyment, uświadamiająca spełnione dzieciństwo, bowiem w zderzeniu z tym, na co się współcześnie patrzy, czego się słucha, sposób wyciągnąć wniosek, że w istocie było lepiej, jednocześnie unaoczniająca, iż tym, co nie uległo zmianie są wszechobecne plotki, ksywki, dogryzanie, rysowanie kluczem/sprayem po ścianach, i najgorsze, czyli ciekawskie sąsiadki, wciskające nos w nieswoje sprawy, wiedzące więcej niż powinny, niż to w ogóle przystoi (ale to zwykle ludzie bez własnego życia, więc olać wścibstwo i robić swoje, nie krzywdząc innych).