Eterycznie stąpa ruchliwymi ulicami, gdzie każdy pędzi nie obracając się za siebie, przepychając przez tłum trąca łokciem, wykonuje gwałtowne ruchy, niecierpliwie przekopuje torebkę w poszukiwaniu zaginionego, w pośpiechu pije kawę, zapominając, że nie o to w tym chodzi, że to nie tak miało być skonstruowane. By uniknąć przydepnięcia modrym płóciennym sandałkiem, delikatnie trzyma za rąbek długiej błękitnej sukienki wykonanej z jedwabnej żorżety. Włosy przewiązane chabrową tasiemką odsłaniają sine, milczące usta i niebieskofioletowe oczy usłane z niepewności oraz ze smutku – niewidzialna ona; krążąca w ogromnym zbiorowisku, przebywająca hałaśliwe chodniki, plątająca wśród marketowych półek, przysiadająca na parkowej ławce, jadąca zatłoczonym autobusem – niby w zgromadzeniu, a jednak zawsze beznadziejnie sama, nie z wyboru, lecz krzywdy życia. Dyskretnie obok, nie wadząc nikomu, bo jeszcze sobie ktoś pomyśli, że nachalnie nieszczęśliwa, może desperatka, ta zła, bo opuszczona, niechciana. Zaciska zęby, po cichutku nucąc pieśń odrzucenia całkowitego. Odgania ręką natrętne komary, marząc czasem o natrętnych osobach albo chociaż jednej takiej, natrętnie kochającej, dzielącej radości i bolączki, żeby przeciw światu razem – ciężko wzdycha, bo ona najlepiej wie, że nie wszystkim dane…
Samotność to wbrew pozorom bardzo powszechne zjawisko, dopadające człowieka bez względu na stan cywilny, wiek czy cechy charakteru. Można być samotnym z wyboru, ale i z konieczności, można być samotnym chwilowo lub przez całe życie, można być samotnym w gromadzie bądź wyłącznie w pojedynkę; nie trzeba więc siedzieć w czterech ścianach, aby odczuwać ten stan – wystarczy, że ma się znajomych, z którymi łączą pobieżne i płytkie relacje, ze świadomością braku faktycznego zaangażowania, zainteresowania z ich strony, pewności, że to coś sytuacyjnego, a nie towarzyszącego codzienności, bo do pomocy, pocieszenia, wysłuchania nie ma wtedy, gdy trzeba, tuż, tuż blisko, nieustannie. Oczywiście zdarzają się ludzie samotni z wyboru (bo lubią sami ze sobą, w ciszy, z książką, przed komputerem, z kubkiem herbaty, psem na kanapie, bo decydują kiedy, gdzie i z kim, tak na moment, w celu rozrywki, ale nie ciągle, bowiem obecność innego męczy – SĄ TACY I ZNAM OSOBIŚCIE, i naprawdę są to osoby szczęśliwe), nawet ze względu na propagowanie mody, gdyż w dzisiejszych czasach samotność to prestiż, to niezależność świadcząca o przedsiębiorczości, ambicjach czy realizowaniu siebie, ale jednak chyba więcej jest tych, którzy by chcieli z kimś, ale coś ich powstrzymuje (jakiś brak zaufania wynikający z trudnej przeszłości, głębokiej rany zadanej kiedyś przez kogoś, a co za tym idzie: obawy przed kolejnym rozczarowaniem, dalej złej sytuacji rodzinnej, przez co zaszczepieniu niskiej samooceny, no i tej potwornej nieśmiałości, która tak strasznie hamuje przed poznaniem tego czy tamtego) – ten, który decyduje się sam, bo tak mu lepiej, fajniej, nigdy nie poczuje rozdzierającej rozpaczy i nieznośnej pustki tego, który pragnie, ale z jakiegoś powodu to się nie udaje, gdyż brakuje mu słownej otuchy, tego ramienia, by oprzeć głowę, dłoni ocierającej łzę zawodu, pokrzepiającego uśmiechu, autentycznej uciechy z sukcesu, obecności po prostu – w milczeniu i w rozmowie.
Na ten stan nie ma reguły: można nie być samotnym, będąc samemu, a można być samotnym wśród ludzi.
I o tym doskonale wie „Fúsi” (Gunnar Jónsson) – bohater islandzkiego dramatu wyreżyserowanego przez Dagura Káriego. Bowiem ten 40-letni mężczyzna nie wykluł się ze skorupy swojego dzieciństwa, w dalszym ciągu mieszkając z autokratyczną matką Fjólą (Margrét Helga Jóhannsdóttir) oraz jej partnerem Rolfem (Arnar Jónsson), nota bene prowadzącymi ciekawsze życie seksualne od niego, którego on tak naprawdę jeszcze nie posmakował, idąc samotnie przed siebie, a w zasadzie stojąc w miejscu, obracając w kręgu znanych, wyuczonych, bezpiecznych rytuałów: są czekoladowe kulki na śniadanie, tradycyjnie szklanka mleka, tworzenie makiet wielkich bitew, modeli czołgów i zdalnie sterowanych samochodów, słuchanie ciężkiej muzyki, jadanie Pad Thai w chińskiej knajpie w każdy piątek, zaś w tygodniu praca na lotnisku przy rozładunku bagażu, gdzie spotyka się z nagminnymi uszczypliwościami oraz szyderstwami dotyczącymi nie tylko nadwagi, ale też bycia prawiczkiem. Fúsi to taki nieszkodliwy nikomu odludek, który wydaje się być pogodzony z obecnym stanem rzeczy, a sprowadziła go do niego przeraźliwa nieśmiałość, bezwzględnie krępująca wykonanie jakiegokolwiek nowego ruchu, do czego przyznaje się przed małą sąsiadką Herą (Franziska Una Dagsdóttir), odwiedzającą go czasem w celu wspólnej zabawy, sprawiającej wrażenie jedynej osoby darzącej go szczerą sympatią i zrozumieniem (jest nowa, więc także czuje się trochę odizolowana) – niestety podły jest świat i podli na nim są ludzie, bo jej ojciec oskarża Fúsiego o molestowanie, co w toku śledztwa zostaje uznane za nieprawdę, no ale, opinia pozostaje, toteż mężczyźnie do łatki dziwaka zostaje w dodatku doklejona łatka zboczeńca. Jednak sympatią do tego bohatera zapała i widz, dostrzegając w nim człowieka na wskroś autentycznego, wrażliwego, o gołębim sercu, jak się później okazuje zaskakująco twardego, potrafiącego wyciągnąć z największego dołka, a dzieje się tak w momencie poznania, na pierwszej lekcji tańca kowbojskiego (prezent na urodziny), a w zasadzie po niej, gdyż ostatecznie nie miał odwagi tam wejść – Sjöfn (Ilmur Kristjánsdóttir), która ze strachu przed nagłą śnieżycą, wtargnęła do jego samochodu, prosząc o podwózkę, żartobliwie ostrzegając, by nie zabijał. Kobieta, na pierwszy rzut oka, prezentuje się jako ta silna, energiczna, roześmiana, odważna, rządna przygód, pozytywnie nastawiona, otwarta, co Fúsiemu, zresztą zachęcanemu spojrzeniem, gestem, zaproszeniem do domu zaczyna otwierać wrota do zupełnie innej przestrzeni, pokazując, że da się inaczej, lepiej, bo razem; wtedy i łagodnej Dolly Parton można posłuchać i uśmiechnąć bardziej swobodnie, i do Egiptu polecieć, od rodzicielki wyprowadzić, jakoś tak odetchnąć pełną piersią, nawet wtedy, gdy trzeba zebrać się w sobie i wyprowadzić ukochaną, przygnębioną pracą na wysypisku śmieci, z depresji, co wiąże się z wykorzystaniem nigdy nie branego urlopu, zastąpieniem na stanowisku, gdzie ludzie jacyś milsi, nauką gotowania, serwowaniem posiłków, kąpaniem, karmieniem kota, układaniem do snu, ale czego się nie robi, podczas gdy ktoś pędzlem emocji maluje szarość dnia powszedniego, prawda? Czego się nie robi, gdy ktoś obiecuje wspólne, rozłożone na dwoje, takie ty i ja tylko sobie, przeciw nim? Robi się wszystko oczywiście, pozostawiając umysł gdzieś na boku, zaszczepiając w sobie sporą dawkę naiwności, a jakże, bo jeśli ja jestem szczery i godny zaufania, to ty też, a ty po cichu zaczynasz nabierać wątpliwości, bo już zdobyłaś/-eś i co dalej z tym począć, ręce załamać, nosem pokręcić, za nowym zatęsknić, w efekcie dać porządnego kopa w dupę, idealnie wymierzonego – w sam środek. I takiego kopa dostaje rzecz jasna troskliwy Fúsi, który dla dopełnienia własnej prostoduszności postanawia kupić oraz wyremontować kobiecie kwiaciarnię, tak na pożegnanie, żeby to spełnić jej marzenie, bo czemu nie, jeśli to właśnie dzięki niej wykluł się ze skorupy, uświadamiając, że jeszcze może być dobrze?
Film-geniusz, film-wyżyna, film-ideał nie zalany różowym romantycznym lukrem, lecz wzniesiony na ludzkich niedoskonałościach, pokazujący, że wiele barier tkwi w nas samych, że czasem wystarczy się przełamać, by pójść do przodu i nie krzywdząc po drodze innych osób wyciągnąć rękę po zasłużone lepsze.
* co naturalnie nie zmienia faktu, że taka naiwność mnie wkurza – zdania nie zmienię.
źródło ilustracji: http://1.fwcdn.pl/po/24/88/712488/7723666.3.jpg
źródło ilustracji: https://farm8.staticflickr.com/7791/17636243464_0a6986d3b9_o.jpg
źródło ilustracji: http://bi.gazeta.pl/im/55/bc/12/z19647061Q,-Fusi—rez–Dagur-Kari.jpg
źródło ilustracji: http://www.frontrowreviews.co.uk/wordpress/wp-content/uploads/2015/02/Virgin-Mountain.jpg
źródło ilustracji: https://pmcvariety.files.wordpress.com/2015/04/virgin-mountain.jpg?w=670&h=377&crop=1
A do filmu – lekko, subtelnie, niewinnie: ryżowe mleko kokosowe, wafle ryżowe w polewie jogurtowej i chipsy kokosowe 🙂
Tematycznie: trochę poezji, trochę muzyki…
Samotności! do ciebie biegnę jak do wody
Z codziennych życia upałów;
Z jakąż rozkoszą padam w jasne, czyste chłody
Twych niezgłębionych kryształów.
Nurzam się i wybijam w myślach nad myślami,
Igram z nimi jak z falami;
Aż ostygły, znużony, złożę moje zwłoki-
Choć na chwilę-w sen głęboki.
Tyś mój żywioł: ach, za cóż te jasnych wód szyby
Studzą mi serce, zmysły zaciemniają mrokiem,
I za cóz znowu muszę, na kształt ptaka-ryby,
Wyrywać się w powietrze słońca szukać okiem?
I bez oddechu w górze, bez ciepła na dole,
Równie jestem wygnańcem w oboim żywiole.
(Adam Mickiewicz, „Do samotności”)
(źródło: https://www.youtube.com/watch?v=OLAPI4qvccU)