Życie nastraja mnie dramaturgicznie; od zawsze i na zawsze, bo jest przesiąknięte tak wieloma dramatami, że staje się i widowiskowe, i teatralne, a tym samym inspirujące (do działania, do pisania, wspominania, naprawiania, budowania, kreowania, dostrzegania, doceniania, podziwiania, UTWARDZANIA siebie samego i po drodze tych, którzy chcą i zasługują). Nigdy nie lubiłam odgrywać egzystencjalnych ról (bo w szkolnych teatrzykach to i owszem: jakiegoś diabła, króla, wiedźmę – nigdy wróżkę czy spowitą w falbanki księżniczkę, ewentualnie kangura lub kowboja), stąd za swój mały sukces uznaję to, że niezależnie od scenerii czy numeru aktu pozostaję sobą; sobą ze swoimi poglądami, sukienkami, wierzeniami, dumaniami, czarnymi oczami, zachwytami, tkliwościami, zatrwadziałościami, wysokimi butami, ideałami, długouszastymi psami, marzeniami (i górnolotnymi i bardziej przyziemnymi typu: kominek i fotel bujany, ale jeszcze kiedyś, powolutku, bo może to trzeba osiągnąć określoną ilość zmarszczek?), kawami, tęsknotami, roślinami, górami, drobiazgami i jeszcze pozostałymi, składającymi po prostu na mnie. Tak się usposabiam wzniośle-literacko, zresztą nie od dziś, tylko zawsze z innego powodu, innego pejzażu, słowa, precedensu, ulotnego momentu – tym razem odchyliłam róg żakardowej firanki i wraz z najczarniejszą z czarnych kawą spijam zimowe uroki (równocześnie rozważając zjedzenie niezbyt lubianego, lecz nabytego przez wzgląd na urzekający wygląd jabłka golden: słonecznożółte w drobne kropeczki), czując się albo jak na kartach baśni, albo jakbym je nieświadomie przerzucała, oglądając krajobrazowo przewspaniały zimowy spektakl: jest sypki śnieg, brokatowe gwiazdy, sosnowo-świerkowy zapach, migoczące lampki na chudych gałęziach, kryształowe sople lodu, przeszywający wiatr i ciemny poranek, w tle grzane wino, goździki, kiczowate ozdoby, lukrowane pierniki, usadzone w doniczkach gwiazdy betlejemskie. A gdy to wszystko zakrywa zmrok, wokoło zaczyna rozsnuwać się tajemnica, więc sięgam po 3 zaczarowane opowiadania, mieszczące w niedużej książeczce autorstwa Artura Daniela Liskowackiego, mianowicie „Najbłękitniejsze oczy”, które w przeszłości nie stanęły na mojej drodze, a szkoda, więc nadrabiam 😉
Na początku poznaję Michasia („Miś i Michaś”), którego rodzice chcą wychować na mądrego chłopca, więc w tym celu kupują mu same pożyteczne zabawki, rozwijające rzecz jasna inteligencję. Sytuacja zmienia się z chwilą, gdy przyjeżdża jakaś daleka ciotka, kompletnie nie mająca pojęcia o panujących tu technikach rozwojowo-opiekuńczych, stąd, jak to dziecku, przywozi Misia, wtedy też jego świat zupełnie się zmienia, na lepsze: nabiera nowych barw, ciekawszej perspektywy, jest bogatsze w uśmiech, zabawę i wyobraźnię, co jednak niebywale martwi rodzicieli, obawiających się, że malec zrobi się mniej błyskotliwy, a bardziej mazgajowaty. Dla dobra syna postanawiają mu go odebrać, a jak postanawiają, tak czynią. Biedny Miś najpierw trafia na śmietnik, potem pewna kotka upycha nim nieszczelne kąty w trosce o swoje kocięta, następnie ląduje u wstrętnego, piegowatego Jacka, który znęca się nad nim na różne sposoby, dalej przejmuje go Weronika, zafascynowana wyłącznie ubrankiem, by zabrać je dla lalki, zaś jego samego wrzuca do szafy w przedpokoju wraz z pozostałymi bezużytecznymi jej zdaniem rupieciami, a gdy w wyniku tajnego planu zabawki postanawiają o sobie przypomnieć, zjawiają się na podwórkowej loterii, na której nikt misia nie losuje, a on przypadkiem upada na krzak jaśminu, znajduje go bezpański szczeniak Fiu-Fiu, a wesoło podrzucanego dostrzega zaprzyjaźniona z Michasiem, na kasztanowym skwerze, kawka zwana Herbatką, ostatecznie doprowadzając malca do wózka mleczarza, na który upadł pluszak – nie muszę chyba wspominać, że radość nie ma końca? 😉
Następnie 8-letnią Asię („Najbłękitniejsze oczy”), która z ogromną niechęcią ląduje u babci na wsi i tak potwornie się tam nudzi, że godzinami leży na łące, obserwując niebo, w efekcie całym sercem zaczyna pragnąć, aby jej oczy barwę tego nieba przejęły i były po prostu najbłękitniejsze. By się do niego wznieść chwyta za nogę biedronkę, w locie zlatuje na różowy obłoczek Chmurzynka, ten wiezie ją do Pani Obłoków, zamieszkującej strzeżony przez dwa wichry (Północnozach i Połódniowowschod) Niebieski Pałac, a gdy już sobie z nimi podstępnie radzi, to wrota otwiera jej zarządca Lazurek, prowadzi ją do Sali Niebieskich Migdałów, gdzie na tronie wyściełanym srebrzystymi chmurkami siedziała Pani Obłoków ubrana w płaszcz z blasków jutrzenki. Wyglądała na zadowoloną i niezadowoloną jednocześnie. Bardzo była przez to podobna do Pani ze szkoły, która miała zupełnie taką samą minę, tylko płaszcza z jutrzenki nie miała. Otoczenie tronu było równie wspaniałe jak ów migotliwy płaszcz. Ściany lśniły niby morze w promieniach słońca – a rzucany przez nie zielonkawy refleks tańczył po posadzce w takt płynącej skądś cichej i pogodnej muzyki. Od tych wszystkich barw, migotań i śliczności poczuła się Asia tak, jak podczas swych ostatnich imienin, gdy zjadła zbyt dużo ciastek z kolorowym kremem, co mimo wszystko nie zraża dziewczynki do wyznania życzenia, w zamian za które ma zamiar powiedzieć wierszyk – w odpowiedzi słyszy, że: piękno nie jest po to, by je kupować i sprzedawać… Spełnianie marzeń nie jest handlową transakcją, ale o tym ma się przekonać podążając do Sali Fontanny, której tryskającą wodą może obmyć oczy, by uzyskać to, czego tak strasznie się dopomina. W trakcie tej niedługiej podróży mija komnatę z gigantycznym łukiem tęczy, po której zjeżdżają dzieci, potem taką z niezliczoną ilością stołów i krzeseł, na których stoją srebrne pucharki ze skrzącymi porcjami nigdy niekończących się lodów w rozmaitych smakach, dalej tę z podrzucanymi jak piłki, przesypywanymi z ręki do ręki niczym piasek, wpinanymi we włosy i zdobiącymi sukienki złocistymi gwiazdkami i gwiazdeczkami, aczkolwiek zaskakującym elementem łączącym wszystkie latorośle jest brak szczęścia, mrok, głucha cisza, która pozwala zrozumieć, że prawdziwe marzenia są czymś zupełnie innym niż zachcianki i kaprysy. Bo spełnienie zachcianki nie daje radości i cieszy tylko przez krótką chwilę, a do prawdziwych marzeń wciąż się wraca, i wciąż do ich spełnienia tęskni, a one zmieniają się rosnąc wraz z nami.
A na samym końcu dzielnego Li-li-li-liputa („Li-li-li-liput, czyli niezwykła opowieść o wiedźmie z bagien, Srebrzystowłosej Księżniczce i Księciu o Złotym Sercu”) wychowanego przez rodzinę korników (Chrp-Krp oraz Mrk-Krk), który chcąc żyć na własną rękę wyruszył na Wielką Wyprawę, która doprowadziła go do wspaniałego, potężnego, wzniesionego z niezwykłą starannością zamku obronnego, wyposażonego w szereg baszt, gdzie poznał pożerającego książki szczura Horacego (czego konsekwencją jest odbijanie cytatami), przekazującego mu dramatyczne informacje, jako że poległy w walce Książę Minor pozostawił pod opieką wiedźmy z bagien Bagnichy (inaczej Piołunicy), tytułującej się Absyntą i jej wiernego Kocisława na Kociętach Kocisławskiego, herbu mruk, swoją Srebrzystowłosą Księżniczkę, którą tamta zamknęła w wieży, nie dopuszczając, by 77 dni od otwarcia testamentu znalazł się Książę o Złotym Sercu, z którym zasiądzie na tronie i przejmie władzę. Szczerze przejęty maleńki Li postanawia uratować przepiękną księżniczkę, która dodatkowo zostaje zamieniona w ziarenko soli, co z pomocą Horacego, Starego Szambelana, Korników oraz stale podszeptujących: Strachu, Zachwytu i Ciekawości mu się udaje, a w nagrodę zyskuje nie tylko rękę księżniczki, władzę, ale i wzrost 😉
„Najbłękitniejsze oczy” to takie bajkowe historie z baśniowymi elementami, w których pluszak po przejściach, dziewczynka łaknąca oczów koloru nieba i dzielny Li-li-li-liput przekazują wiele mądrości: o zachciankach, fantazjach, dążeniach, odwadze, przyjaźni, poświęceniu, zrozumieniu, współpracy, winie, karze, uświadamiając, co jest w życiu naprawdę istotne dla nas samych i dla tych, znajdujących się tuż obok i jak można to uzyskać, by nie stracić po drodze czegoś cenniejszego. Tym, co szczególnie urzekło mnie we wszystkich opowiadaniach jest bogaty, nieprawdopodobnie obrazowy język, wręcz malujący cudowne opisy 😉