Mrok zalewa świat, zacierając rzeczywiste kontury, wtedy rzężąca żarówka ulicznej lampy dozwala ujrzeć prawdopodobnie jej zafałszowany fragment, co mimo wszystko wzmaga wyobraźnię; przyblokowe drzewo staje się garbatą staruszką, z jednym okiem zasłoniętym falbaniastą chustą, studzienka kanalizacyjna, z tkwiącym nieopodal zdeformowanym głazem, to dumający mędrzec, z prawą ręką charakterystycznie podpartą pod brodą lub przykurczony zimnem wędkarz, łapiący niewidzialne ryby na wierzbową gruntówkę, za leśną kurtyną przeciwpowodziowego wału, potykając się o długą, srebrną brodę, powoli kroczy leśny dziad, co raz zmieniając się to w wilka, to w puchacza, chcąc przed krwiożerczą strzygą ochronić wszystkie skrzaty, wróżki oraz elfy, a w tym czuwaniu, bezszelestnie, pomagają mu piękne driady, dzierżąc w dłoniach obronne łuki, tam, po sąsiedzku, wsłuchany w urzekający głos czyżyka, dostojnie rozprostowuje skrzydła śnieżnobiały pegaz, a za nim, na czarnej płaszczyźnie nieba, co raz pojawia się fluorescencyjna tęcza, pod którą lśni ciche, acz kryjące głębinowe potwory jezioro, pozwalające brokatowym gwiazdom i pyszałkowatemu księżycowi bezkarnie przeglądać w swoim lustrze.
Idę, unosząc wyżej puchaty kołnierz, chroniący przed przeszywającym wiatrem. Idzie On, dopatrujący czy ten kołnierz został uniesiony, będąc świadomym, że i Ja czujnie badam staranność owiniętego szalika. Widzę chodnikowe pęknięcia, układające na wzór pajęczej sieci, donice z uschniętą lawendą, przypominającą nierozczesane włosy, widzę radość w oczach majestatycznego kruka, z powodu znalezienia cichego zakątka pod sosnową gałązką, uśmiech obcej mi kobiety jako odpowiedź na spotkanie nieobcego jej mężczyzny, barwną mozaikę, z kolorowych szkiełek, poprzyklejaną do wiekowych murów.
Wkraczamy do pachnącej sztuką i uduchowieniem sali, gdzie dość hałaśliwa muzyka gryzie się z panującym w niej klimatem. W ręce trzymam butelkę niegazowanej wody, czując smak kawowego cukierka. Nie ma prawie nikogo, co pozwala rozsiąść się jeszcze swobodniej, nie naruszając panującego spokoju. Dokuczliwa melodia ustaje, a na rozwinięty ekran wkracza „Paterson” w reż. Jima Jarmuscha.
To (nie)zwykła historia kierowcy autobusu, noszącego takie samo imię, jak niecieszące się zbyt dobrą opinią miasto w stanie New Jersey, z którego pochodzi: Paterson (w tej roli Adam Driver). Jego dzień rozpoczyna się po godzinie szóstej, od zerknięcia na zegarek i złożenia czułego pocałunku na karku Laury (Golshifteh Farahani). Potem, jeszcze lekko ospały, udaje się do kuchni, w celu zjedzenia okrągłych płatków, zalanych mlekiem, następnie zabiera fantazyjnie przygotowane przez ukochaną śniadanie i wychodzi do pracy. Po drodze, w jego umyśle, w oparciu o przyuważony wcześniej detal, zaczynają pojawiać się słowa, porównania, podszyte konkretnymi emocjami, zdarzeniami, refleksjami metafory, osobiste symbole, które układa w zdania, te zdania w strofy, z nich zaś formuje wiersz, kreślony już za kierownicą, krótko przed odjazdem, poprzedzonym rozmową z wiecznie uskarżającym na los i rodzinę kierownikiem (Rizwan Manji). W trakcie podróży wsłuchuje się w urywki przypadkowych dyskusji, prowadzonych przez pasażerów, by po zakończeniu zmiany przysiąść na ławce, z widokiem na wodospad na rzece Passaic, i dopisać wielokrotnie powtórzone frazy (te utwory to tak naprawdę wiersze zapożyczone na potrzebę filmu od admirującego powszedniość nowojorskiego poety Rona Padgetta). Gdy wraca, poprawia stojącą przed domem skrzynkę na listy, czyta skończony utwór zawsze zachwyconej nim partnerce, która po raz kolejny namawia go do wydania tomiku, kumulującego wszystko, co znajduje się w jednym zeszycie. On z kolei, w przeciwieństwie do niej (ma manię na punkcie połączenia czerni i bieli, którymi operuje nieustannie coś tworząc: a to firanki, dywany, obrazki, poszewki, ubrania, a to wypiekając babeczki, marząc o byciu piosenkarką country, a najlepiej o zrobieniu międzynarodowej kariery), kompletnie tego nie potrzebuje – jemu wystarcza rutyna, w niej traktowanie poezji jako pasji, która bezsprzecznie go wypełnia, pozwalając czuć i rejestrować. Każdego wieczoru zabiera nadąsanego buldoga angielskiego, Marvina, na spacer, przywiązuje go obok tutejszego baru, gdzie wpada na jedno piwo; tam wymienia informacje z właścicielem Docem (Barry Sahabaka Henley), dotyczące sławnych ludzi z tego miasta, fragmentarycznie słucha rozmów pozostałych bywalców, a gdy wraca kładzie się, dowiadując przed snem, że przyjemnie pachnie – każdy kolejny dzień wygląda podobnie (o czym być może świadczą namiętnie malowane przez Laurę koła, aczkolwiek zawsze minimalnie się różniące; bo przecież nie ma dwóch jednakowych chwil); ma strukturę poetycką niczym dzieło z powtarzającą się zwrotką, poprzetykaną motywem bliźniąt, prawdopodobnie potwierdzającym tę cykliczność, ale i nieco ukierunkowującym na dualistyczną naturę głównego bohatera, będącego jednocześnie skromnym kierowcą i natchnionym artystą, który trochę funkcjonuje tu, a trochę tam, niby trzyma się szarości bytu, a jednak układa z niego poematy; podobnie jak jego ulubiony poeta William Carols Williams, który nie tylko wysławiał to, co generalnie banalne, ale również wykonywał coś pożytecznego, bo był dyrektorem szpitala dziecięcego. Jego harmonia zostaje na moment zaburzona, gdy pies rozszarpuje notatnik z wierszami – wtedy zaczyna odczuwać coś jakby pustkę, niemoc, jednak spotkanie Japońskiego poety (Masatoshi Nagase) pozwala mu przywrócić równowagę, przypominając, że przecież nie nastąpił koniec, że wszystko da się naprawić, że to utrata wyłącznie jednego elementu z jego udanego życia, co dodatkowo potwierdza utwór Sinatry:
Czy chciałbyś kołysać się między gwiazdami?
Nosić księżycową poświatę po domu, w słoiku?
I być lepszym, niż jesteś teraz?
Czy może jednak wolałbyś być rybą?
Ryba nie robi nic innego, tylko pływa w strumyku,
nie potrafi napisać swojego imienia, czy przeczytać książki.
Oszukać ludzi – oto jej jedyna myśl,
i choć jest śliska, wciąż się w coś wplątuje.
Ale jeśli to rodzaj życia, które cię interesuje,
Możesz dorosnąć i zostać taką rybą,
nowym gatunkiem skaczącej, śliskiej ryby.
I nie wszystkie małpy mieszkają w zoo,
każdego dnia spotykasz ich kilka.
Więc widzisz, że wszystko zależy od ciebie…
„Paterson” to pochwała codzienności. To subtelna pieśń pomału sącząca ze starego gramofonu. Kadry powszechności pokazane pod luką respektującego ją oka. Personifikacja złudnie trywialnych przedmiotów. Traktat o trochę opieszałym [ale nie będącym fajtłapą mężczyźnie – co unaocznia fotografia, na której jest uhonorowany wojskowymi odznaczeniami oraz szybka reakcja na widok pistoletu, wyciągniętego przez odrzuconego przez Marie (Chasten Harmon), zdesperowanego Everetta (William Jackson Harper)], ale naprawdę szczęśliwym, kochającym, nie pozbawionym humoru człowieku, bo potrafiącym ten błogostan pozlepiać z dostępnych odłamków, które w atmosferze poetyckiej pasji przemieniają się w drogocenne klejnoty. Uświadomienie, że wbrew pozorom trudniej docenić układającą na kształt gramofonu nazwę zapałek, niż rozkwitające w Japonii na drzewach kwiaty wiśni (i nie o to chodzi, by z tego zupełnie rezygnować, tylko, by nie szukać wyłącznie tam); ale jak już się tego dokona, jak zauważy tę górnolotną monotonię, to życie nabierze dodatkowej barwy – tą barwą jest radość z tego, że się po prostu jest tu i teraz.
źródło ilustracji: http://www.filmfan.pl/obrazki/plakaty/2016/paterson-2016_1476364240.jpg
źródło ilustracji: https://todaytoknights.files.wordpress.com/2016/06/paterson4.jpg?w=1024
źródło ilustracji: http://booklips.pl/wp-content/uploads/2016/10/paterson_poezja_jarmusch_3.jpg
źródło ilustracji: http://www.palmdog.com/wp-content/uploads/2016/05/image.jpg
źródło ilustracji: https://cdn2.vox-cdn.com/uploads/chorus_asset/file/7713317/paterson1.jpg