Deszcz to płacz zmarłych czy przyrody? Bo opad atmosferyczny brzmi zbyt banalnie jak na tak wszechogarniające melancholią zjawisko: krajobraz poszarzały niczym z leciwych fotografii, ptaki skrycie dławiące świergotem, ludzie przybici bolesnymi wspomnieniami, wyblakłe nadzieje, zapomniane marzenia, osowiałe kwiaty i półmartwe rzeki – pogrzeb szczęśliwości oglądany kątem spod podręcznej parasolki.
Idę w czarnej sukience wysłużonym chodnikiem. Słyszę zgrzyt samoistnie bujającej huśtawki. Przed wejściem do piekarni zerkam na tablicę ogłoszeń, na której widnieje reklama nowo otwartej firmy przewozowej. Kupuję dwie bułki posypane słonecznikiem i płatkami owsianymi oraz sok jabłkowo-burakowy. Wychodzę. Mijam popisane sprayem kioski, odpychające wątpliwą estetyką przystanki autobusowe z koszami obklejonymi wyżutymi gumami, knajpę po brzegi wypełnioną piwem, kota przemalowanego na tygrysa i blaszane garaże. Za dużymi szklanymi drzwiami odwiedzam market z milionem czekoladowych królików, cukrowych kurczaków i papierowych serwetek ozdobionych w pisanki. Sięgam po płyn do mycia okien i odplamiacz do tapicerek tudzież dywanów. Podchodzę do kasy i płacę.
Wracając, pomiędzy kosami, wróblami, gawronami, sikorkami i gołębiami napotykam niezwykły okaz, coś jakby z rodziny kaczkowatych lub mewowatych: piękny, dumny bądź onieśmielony odpoczynkiem na podrzędnym blokowisku, śnieżnobiały ze srebrną czapeczką, krótkim, acz szerokim dziobem i krępą sylwetką. Może bielaczek? Fajnie by było, jakby to był właśnie bielaczek, bo rzadko spotykany, wzrokiem na co dzień nieuchwytny, a ja miałabym tę przyjemność zetknięcia.
Potem, nie otrząsając do końca z owego zachwytu, rozglądam się po otaczających mnie kolorowych kurtkach, mając świadomość, że każdy za siebie: za własne dobre i własne złe.
A oni krzyczą, że tak nie można, że się nie powinno, że sposób inaczej, a potem najpierw po kryjomu, a później już jawnie plują w twarz: tak centralnie, siarczyście, z odcharknięciem z głębi płuc, by sponiewierać jak najmocniej i poczuć… właściwie to co? Władzę? Przewagę? Chorą fascynację? Może ulgę? Nie wiem, ale to chyba nic dobrego, bardziej psychopatycznego, jednak tym świadomym obłąkaniem – takich należy się bać, takich trzeba unikać, bo niszczą innych dlatego, że sami są wewnętrznie złachani, obrzydliwi, napastniczy, a ta plugawość się wylewa, oblepiając wszystko naokoło, wciągając dychawicznych, słabeuszy, niedowartościowanych, osamotnionych, łaknących jakiejkolwiek uwagi, bo są albo zbyt mizerni, żeby odmówić, wyrazić sprzeciw, albo podatni na każdy uśmiech i nawet pogardliwie wspaniałomyślne spojrzenie oprawców, napawających uwłaczającym skakaniem po ich godności, zasiadających na wysmarowanym złem oraz kłamstwem tronie władzy, dumnie pyszniących tekturowym berłem i koroną z folii aluminiowej, bo tak naprawdę są słabi, najsłabsi, działający na zasadzie kontrastu, patologicznie zazdrośni, przez to agresywni i rządni zemsty na każdym, kto czerpie jakąkolwiek radość z życia, bo oni od dawna czują się martwi, pretensjonalni, a sponiewieraniem chcą się wylansować, poczuć lepiej, poczuć cokolwiek.
Tak anormatywnie uzależniająca, chorobliwie pasjonująca, elektryzująca tego, kto się tylko nawinie jest 16-letnia Christa Bildung, czyli dewiacyjna postać wykreowana przez Amélie Nothomb w książce „Antychrysta”, która jednym „niewinnym” spojrzeniem, rzuconym przelotnie, w trakcie przerwy między wykładami, na wydziale nauk politycznych, wprost oczarowuje zakompleksioną, żyjącą w pustelni własnego pokoju Blanche Hast.
Początkowo ta szara myszka w zetknięciu z iście fascynującą, wielbioną przez tłumy osobą, odczuwa emocjonalny misz-masz: niby radość, ale podszytą strachem, ciągłe podniecenie przed nieznanym, a całość ciut zakropiona zazdrością: nie chciałam być Christą, ale chciałabym być tak jak ona kochana. Bez wahania oddałabym wszystko, by móc ujrzeć to światło zapalające się na mój widok w czyimś, obojętnie w czyim oku, tę słabość i tę siłę, to opuszczenie, tę kapitulację, to pełne zachwytu pogodzenie się z niedorzecznym uwielbieniem, bo przecież pojawia się perspektywa ZINTEGROWANIA ( to słowo ma dla niej ogromne znaczenie), zaistnienia wśród rówieśników, zasmakowania życia towarzyskiego, stąd gdy okazuje się, że tamta marnotrawi cenny czas na dojazdy z odległego Malmedy, Blanche proponuje jej nocowanie u siebie – i to jest decyzja, która zamiast umilić codzienność, zwyczajnie zamieni ją w koszmar. Jednakże dość szybko, mimo wewnętrznie toczonych bojów, prostackiego zżymania, zarzucania sobie, że jest nudziarą, że zadziera nosa, nie potrafi docenić tak fantastycznej, zaradnej, bo pochodzącej z marginesu społecznego „przyjaciółki”, bowiem prawdziwe spojrzenie wolne jest od uprzedzeń, wychodzi na jaw, iż autentyczna Christa nie charakteryzuje się rozbrajającą, dziewiczą spontanicznością, lecz wymuszoną serdecznością, która służy jej do indywidualnych korzyści: zarówno wewnętrznych, jak i finansowych – jest wyrachowaną intrygantką, napawającą, bardziej wzrastającą na cierpieniu oraz frustracji innych, potrzebującą kogoś niestanowczego i wyalienowanego do promowania, przy zastosowaniu niepojętej manipulacji, samej siebie jako wzoru do naśladowania, nawet jednostki godnej szczerego podziwu: jednostki wybitnej. A z chwilą, gdy Blanche wreszcie przestaje się strofować i pojmuje, że ma do czynienia z kimś pretensjonalnym, próżnym oraz głupim zaczyna używać pojęcia „chrysta” – na określenie zasięgu Christy. Chrysta oznaczała parametry obszaru, który Christa była w stanie sobą skazić. Była to wielokrotność zasięgu strzały z łuku. Istniało także inne, szersze od chrysty pojęcie: „antychrysta” oznaczające złowrogą orbitę, w której krążyłam przez pięć dni w tygodniu i która nieustanie się powiększała, gdyż Antychrysta dosłownie w oczach zdobywała coraz więc mojego terenu: mój pokój, moje łóżko, moich rodziców, moją duszę. Co więcej dostrzega, że jak Christa była piękna, tak Antychrysta szkaradna. W tym ostatnim przymiotniku nie było cienia przesady; szkaradna była maska pogardy przywdziewana na mój widok, szkaradne to, co sobą wyrażała; jesteś nikim, nie zasługujesz na kogoś takiego jak ja, ciesz się, że możesz mi służyć za towarzyską podpórkę i podnóżek.
Ta relacja jest na tyle toksyczna, iż Blanche w pewnym momencie czuje się niewidzialna i niekochana do tego stopnia, że obdarza się nienawiścią, aczkolwiek nie chcąc utracić resztki uczuć rodziców, ślepo tamtą oszołomionych, zmusza się do pozorowania komitywy. Sytuacja ulega zmianie z chwilą nierozmyślnego ukazania protekcjonalności względem swoich dobroczyńców: do tej pory nie przyznawałam się przed sobą szczerze do tego, ze jej nie cierpię. W jakimś stopniu było mi z tego powodu wstyd. Mówiłam sobie, iż oprócz mnie wszyscy za Christą przepadają, więc to musi być moja wina, że nie potrafię jej polubić. Powodem tego była zazdrość i brak doświadczenia w przyjaźni; może gdybym lepiej znała stosunki międzyludzkie, jej osobliwe maniery tak by mnie nie oburzały. Powinnam nauczyć się tolerancji. Ale teraz nie miałam już złudzeń: Antychrysta była kanalią. Wtedy też postanawia pojechać w rodzinne strony Antychrysty, gdzie dowiaduje się, iż pochodzi ona z niesamowicie zamożnej, znanej w tych i bardziej odległych kręgach, rodziny, której zresztą sprzedała bajeczkę, że bytuje na stancji u ubogiej Blanche, będącej jej serdeczną przyjaciółką, a jej 18-letni chłopak Detlev nie przypomina Davida Bowie, lecz grubego blondaska o twarzy młodego wieprzka.
To odkrycie staje się dla Blanche prywatną chlubą, dla jej rodziców, którzy nie uzyskali od tamtej jednoznacznego uzasadnienia, przykrym zawodem, zaś dla samej Christy powodem do zemsty, na przejawy której najpierw reagują obojętnością, gdyż powstrzymanie się od działania wymaga więcej energii niż samo działanie, a później czymś najbardziej niedorzecznym, bezużytecznym, dezorientującym i najpiękniejszym, czyli filmowym pocałunkiem, który, wykorzystując taktykę zaskoczenia, Blanche składa na ustach swojej oprawczyni na oczach osłupiałej i jednocześnie rozweselonej auli.
„Antychrysta” to pierwsza pozycja owej pisarki, po jaką sięgnęłam i już wiem, że muszę przeczytać następne (mam ochotę na „Krasomówcę” i „Biografię głodu”). Tym, co szczególnie mnie kręci jest drążenie, jakiś rodzaj gloryfikacja brzydkiego, absurdalnego, groteskowego, zdeformowanego, upiornego, szaleńczego, nieprzewidzianego, zdegenerowanego, tkwiącego w mrocznych zakamarkach ludzkiej duszy, osobowości, umysłu. Akurat w tej cieniutkiej książce (liczy 105 stron, co jest dodatkowym atutem, bo uważam, że niełatwo napisać coś krótkiego, co będzie poruszające, intrygujące, rozpoczęte i skończone, z fajnie wykreowanymi postaciami, dialogami, otoczeniem, światem zewnętrznym oraz wewnętrznym) autorka nie uściśla motywów sadystycznego działania swojej bohaterki, jednak można domniemywać, że nie chodzi o łatwe pieniądze, ale o kult własnej osoby kosztem innych (albo dlatego, że jest totalnie zakompleksiona i działa antynomicznie, albo przeciwnie: bezspornie kocha tylko siebie), a więc sięga po tematykę zła, które według mnie ma korzenie w zazdrości, bo z niej powstaje agresja, dalej chęć jakiejś wynaturzonej zemsty. Zło samo w sobie jest niedookreślone, ale doskonale precyzuje je człowiek, który zwyczajnie, świadomie się na nie zgadza: ulega jego atrakcyjnej formie, obietnicom, korzyściom i wygodzie, jakie za sobą niesie, bo w dalszym ciągu będę podtrzymywała, że ciężej być dobrym niż złym człowiekiem, bowiem to wiąże się z całą masą trudów i ograniczeń (na czele z tym, że dobro nierzadko kieruje się do kogoś, a ze zła egoistycznie czerpie się korzyści); są jakieś ramy działania wyznaczone przez sumienie, zaś zło, zło po prostu nie zna i nie ma granic.
A nawiązując do cytatu zawartego w tytule wpisu: jeśli człowiek sięga dna, to znaczy, że coś sobie uzmysławia, namacalnie dotyka (może coś dotknęło go osobiście? coś wstrząsnęło?), czuje, rozważa, ustala cele, wyraża chęć zmiany, tworzy podstawę, by odbić się od najgorszego, natomiast ten, który wygodnie rozsiada się na powierzchni ohydy, napawa nią, bryluje w niej jest otwarcie zadowolony z tego jak jest, więc po cóż miałby coś zmieniać?