Szłam dzisiaj wzdłuż rzeki, skrywającej zapewne ciała samobójców, demoniczne Baby wodne, zwodnicze Syreny, blade, długowłose Rusałki z ziołowymi wieńcami oraz srebrzystymi szatami i gigantyczne humanoidy oplecione siecią wodorostów. Szłam bez pośpiechu, nasycając społecznym bezhałasem i ludzką nieobecnością. Tylko Natura, Ja i samotny most. W tle padający deszcz. Czułam się jak umierająca Wiosna odarta z barw i motyli: tęsknie, przygnębiająco, ale mimo wszystko lirycznie. Zerkałam na poranione gałęzie śliwy, przywiędłe forsycje, także hasłami głoszące miłość i nienawiść mury. Widziałam polującą mewę i leżącego na brzegu rudego kota. Popijałam mocne, gorące espresso z tekturowego kubka. W torebce miałam kilka dorodnych cytryn, które zapomniałam wczoraj wyłożyć: też tutaj byłam. Ale wtedy wciągałam zapach mułu, świeżej trawy i mokrych kamieni. Podziwiałam łąki płonących mniszków, różowe migdałki, pękające pąki magnolii, rozkwitające grusze, mirabelki i jabłonie. Tafla mieniła się kolorami odbijającego słońca. Minął mnie chłopiec na hulajnodze, a ja minęłam pasiaste markizy, za którymi popijano herbatę i jedzono śmietankowe lody, paplając o denerwującym mnie niczym, do którego każdy ma prawo. Chmury były gęste i falbaniaste, a niebo czyste jak wytryskujący górski strumień. Nastrój był pogodny, a pogoda była nastrojowa. Chociaż czasami, kiedy przestaję myśleć.
Wróciłam do domu, zdjęłam płaszcz i roztarłam zziębnięte dłonie. Ręcznikiem wysuszyłam włosy – zapomniałam parasola. Dwa ogony odmerdywały powitalną pieśń. Nastawiłam czajnik, by stworzyć niewyobrażalnie gorzki napar z czarnego bzu dla równowagi osładzany sztucznym napojem kawowym. A gdy na klatce ktoś wnosił nowe i wynosił zużyte meble, sięgnęłam po kolejną książkę zaskakującej, mglistej Amélie Nothomb i pogrążyłam w ruralistycznym świecie „Krasomówcy”.
Były nauczyciel łaciny i greki Emil Hazel i jego ukochana Juliette są emerytowanym, bezdzietnym małżeństwem od czterdziestu trzech lat, ale razem aż od sześćdziesięciu, bowiem poznali się i zakochali już na samym początku edukacji (dzieli ich miesiąc różnicy: on jest z grudnia, ona ze stycznia). Od zawsze cenią sobie ciszę oraz samotność, stąd, by odsunąć się od świata, który stanowi tylko stratę czasu, zgodnie z ulubionym przysłowiem: „Żeby żyć szczęśliwie, żyjmy w ukryciu”, postanawiają nabyć dom na wsi, co dość szybko im się udaje (bywają domy, które wydają rozkazy. Są bardziej władcze niż los: człowiek raz na nie spojrzy i z miejsca się poddaje. Będzie musiał tu mieszkać): jest ładny, niewidoczny, porośnięty glicyniami, usytuowany na polanie, nieopodal wioski Mauves, gdzie znajduje się sklep z niewielką ilością artykułów, a po drugiej stronie rzeki jest jeszcze zaledwie jeden, zamieszkiwany przez kardiologa, praktykującego jako internista – pana Palamedesa Bernardina i jego połowicę Bernadette, który to pewnego zimowego po południa, około godziny czwartej, postanawia ich odwiedzić:
Wyglądał jak smutny Budda. W każdym razie nie można mu było zarzucić gadatliwości. Przez dwie godziny, siedząc nieruchomo w fotelu, odpowiadał na moje nieszkodliwe pytania. Nie od razu, jakby musiał się zastanowić, nawet kiedy zagadywałem o pogodę. Wydał mi się wzruszający: ani przez chwilę nie wątpiłem, że ta wizyta go nudzi. Jasne było, że poczuł się do niej zobowiązany, by zadośćuczynić konwenansom. Miałem wrażenie, że rozpaczliwie wyczekuje chwili, kiedy będzie mógł się pożegnać. Widziałem, że jest za bardzo skrępowany, by zdobyć się na odwagę i wypowiedzieć zbawienne słowa: »Nie będę państwu dłużej przeszkadzał« albo: »Miło mi było państwa poznać«.
Niestety te wnioski nie mają nic wspólnego z rzeczywistością, bo to dwugodzinne najście staje się początkiem dramatu, ponieważ sąsiad postanawia między szesnastą a osiemnastą bywać u nich CODZIENNIE: punktualnie przychodzi – siada – milczy (a jest to milczenie ani przytulne, ani pełne obietnic, lecz irytujące, czyniące z człowieka kupkę nędznej materii) – nie patrzy na nic – minę ma otępiałą i niezadowoloną – twarz bez śladu łagodności i spokoju, za to wyrażająca najwyższą pogardę dla innych, z permanentnym smutkiem (takim nieeleganckim, ciężkim, niewzruszonym, beznadziejnym) – odpowiada lapidarnie, w zasadzie jego słownik zamyka się na wyrazach: „tak” i „nie”, a jeśli pytania przekraczają poza ich zasób wyraźnie przeżuwa złość, z kolei przy obustronnym milczeniu okazuje oburzenie, że nie jest absorbowany „rozmową” (w jego prymitywnym mózgu jednorazowa grzeczność urasta do rangi prawa), wraz z upływem czasu przekraczającą granice groteskowości; zalewa go monotonnym strumieniem słów, mówi zawile, męcząco, bezładnie i jałowo, nawet dzięki czemu stwierdza, że zabawniej jest być nudziarzem niż zajmującym – aczkolwiek nie uzyskuje oczekiwanego efektu, a więc zniechęcenia natrętnego gościa, w zderzeniu z którym dochodzi jednak do zaskakujących wniosków, mianowicie:
Nie mogłem się powstrzymać, by go nie podziwiać; był czy nie był niedorozwinięty, miał tę odwagę czy też tupet, których ja nigdy nie miałem: nic nie odpowiadać. Żadnego »nie wiem«, żadnego wzruszenia ramionami. Kompletna obojętność. Jak na kogoś, kto godzinami u mnie przesiadywał, graniczyło to z cudem. Byłem zafascynowany. I zazdrościłem, że jest do tego zdolny. Nie wyglądał nawet na skrępowanego – to my czuliśmy się skrępowani! Szczyt wszystkiego! Zresztą niesłusznie się dziwiłem: gdyby chamy wstydziły się swoich manier, przestałyby być chamami. Przyłapałem się na myśleniu, że to wspaniale być gburem. Co za komfort: pozwalać sobie na wszelkiego rodzaju uchybienia, a poczucie winy pozostawiać innym, jakby to oni źle się zachowali!
Jego niema obecność ma w sobie coś przerażającego: wręcz doprowadza małżonków do szału, nawet zaczynają się lękać, stają niespokojni, a otwierają mu gdyż są uprzejmi, a uprzejmość wynikająca z dobrych manier jest po prostu nieświadoma. Sytuacja staje się nieznośna i zagmatwana od teorii kim on jest i dlaczego tak czyni: gbur? mag? wariat? brutal? opóźniony w rozwoju? nieśmiały? nieszczęśliwy? intelektualista? tuman? nieokrzesany typ? biedna życiowa oferma? tyran? niebezpieczny szaleniec?, stąd postanawiają znaleźć jakąś broń i najpierw zaczynają kpić, potem wpadają w gniew (skrajne zachowania: gwałtowne i ordynarne, dające niespodziewane szczęście), pozostawiający wrażenie utracenia czegoś nieuchwytnego i istotnego, dalej, po jego próbie samobójczej, zaczynają współczuć i pomagać zdławionej małżonce („cysta”, „góra cielska”, „macka tłuszczu”, „obrzęk”, „baryła”), która w przeciwieństwie do Palamedesa potrafi się cieszyć drobiazgami (wypicie sosu czekoladowego, pochłonięcie babki piaskowej, zapach stokrotki, widok błękitnego nieba, sen), czego on, nie mogąc udźwignąć, kategorycznie jej zabrania. I właśnie to okazuje się być dla Emila kluczem: pan Bernardin jest zakałą iście mitologiczną; chodzi po ziemi, zatruwając ludziom życie, ale nie czerpie z tego perwersyjnej przyjemności – to męczenie męczy również jego, wszakże nie może i nie chce inaczej, jako że doczesność go nie satysfakcjonuje. Cierpi więc na oziębłość wszystkich zmysłów, jego byt to nicość (ale nie ta wspaniała jak u Wiktora Hugo, tylko nędzna i śmieszna), a on jest uwięziony sam w sobie i wyłącznie śmierć sprawi, iż przestanie być świadkiem własnej nieobecności (w celu kontroli upływu czasu otacza się całą masą zegarów). Jego wieczne niezadowolenie niszczy tych, znajdujących w pobliżu, koniec końców doprowadzając do jego zwycięstwa, albowiem:
W tej bezlitosnej walce nie liczyła się inteligencja, spryt, poczucie humoru czy zdolność zalewania przeciwnika potokiem erudycji. Żeby wygrać, należało być cięższym, bardziej nieruchomym, bardziej przytłaczającym, bardziej niegrzecznym, bardziej pustym. To ostatnie słowo chyba najlepiej go określało: pusty. Pan Bernardin był tym bardziej pusty, że był gruby: ponieważ był gruby, miał więcej miejsca, aby pomieścić swoją pustkę. Tak to jest na tym świecie: poziomki, jaszczurki i aforyzmy są zwięzłe i dają wrażenie pełni, tymczasem dynie, suflety z sera i przemówienia inauguracyjne są rozdęte proporcjonalnie do swojej pustoty. Nie ma w tym nic pocieszającego: moc pustki jest przerażająca. Rządzą nią niewzruszone prawa. Na przykład pustka nie dopuszcza dobra: uparcie zamyka przed nim drogę. Chętnie natomiast daje się opanować złu, jakby utrzymywała z nim odwieczne związki, jakby obojgu sprawiało przyjemność, że znowu się spotykają, aby odświeżyć wspólne wspomnienia (…) Dobro jest znacznie mniej przekonujące niż zło: to dlatego, że mają różną strukturę chemiczną. Tak samo jak złoto, dobro nie występuje w stanie czystym: normalne więc, że nie wywiera wielkiego wrażenia. Ma przykry zwyczaj pozostawania biernym; woli robić z siebie widowisko. Zło natomiast podobne jest do gazu: niełatwo je zobaczyć, ale można wyczuć po zapachu. Najczęściej jest nieruchome, tworzy duszące rozlewisko; z początku wydaje się niegroźne – i dopiero widząc je w akcji, człowiek uświadamia sobie, jak się rozprzestrzeniło i czego dokonało – i leży na ziemi pokonany, bo wtedy jest już za późno. Gazu nie sposób usunąć.
Bo Emil nagle zaczyna badać tajniki swojej duszy, szukać wspomnień, staje się beznadziejnie gadatliwy, ze skłonnościami do wybuchów i mściwości, porzuca ideał szczęścia, godności, równowagi, alienacji, traci jedyną przyjaciółkę (osiemnastoletnią uczennicę Clarie), uświadamia sobie, że jest stary, słaby, tchórzliwy, godzi z niewiadomych powodów, by „zawracano mu dupę”, a osobiste życie postrzega jako banalną porażkę, co więcej dostrzega, iż posiada podwójną osobowość, gdyż nocą jest zarazem mroczniejszy i śmielszy (światło sprzyjało miałkiej komedii uprzejmości, ciemności pozostawiały z człowieczeństwa jedynie niszczycielską pasję). Ostatecznie postanawia zdeptać swoje przekonania i w noc przesilenia letniego, porzucając pasywność, przedkładając dobro bliźniego ponad własne, zachować szlachetnie, spełniając niewypowiedziane, ale domniemane przez niego życzenie biednego człowieka: dusi więc Palmenidesa poduszką, co sprawia, że przestaje wiedzieć o sobie cokolwiek.
„Krasomówca”, czyli licząca zaledwie 125 stron książka to dla mnie skondensowana, ale porażająco wnikliwa opowieść o ucisku, o odrzuceniu, wynikającym z niezrozumienia drugiego, ze strachu przed jego odmiennością, przed którą człowiek zwykle tak bardzo się broni: nie znam, więc nie akceptuję, eliminuję, potępiam, bo z tą niewiedzą po pierwsze jest mi niewygodnie, po drugie szkoda czasu, po trzecie obawiam się, bo nie mam pojęcia, czego mogę się spodziewać, po czwarte nie pochwalam, że ktoś nie tak samo, że poza schematem, że zmienione wytyczne, stąd albo pięknym gadaniem ukształtuję cię na siebie, zinterpretuję tak, jak mi wygodnie, wedle moich racji, by było łatwiej, bo jednolicie, albo zniszczę, odtrącę. Dyktatorskim krasomówcą jest więc sam Emil, z kolei Palamedes to człowiek na wskroś nieszczęśliwy, domagający bliskości, jednak na pierwszy rzut oka nieczytelny, nietypowy, zwyczajnie inny, wobec tego stanowiący komunikacyjno-integracyjno-poznawcze wyzwanie; niestety zbyt skomplikowane, zbyt zagadkowe, by marnotrawić na niego swoje cenne minuty.
Ja właśnie tak to odczytuję, i w tym rozumieniu serdecznie polecam.