W trakcie studiów, poza obowiązkowymi lekturami, których były miliony (i ja naprawdę wszystko przeczytałam), w wolnych chwilach typu okienka między zajęciami czy sobotni wieczór, sięgałam po… książkę (no wiadomo, że na tych okienkach nie zawsze, bo przecież to był czas, żeby w ogóle złapać oddech, wypić kawę i się sympatycznie nagadać), ale taka książka miała w sobie coś bardziej magicznego, pociągającego, bowiem nie była mi narzucona, lecz w sposób jakiejś sekretnej łączności samodzielnie wybrana (ewentualnie przez lubianego polecona) spośród całej miriady.
I pewnej przejmującej zimy, kiedy na okiennych szybach mróz malował wywijasy, w totalnej ciszy sąsiadujących ze sobą wieczorów (może to były 2, może 3, bo tekst liczył zaledwie coś ponad 100 stron, a ja zerkałam tam na jakieś 30 minut) poznawałam mroczną, gęstą, zatrważającą historię studentek żeńskiego college’u, które były zafascynowane charyzmatycznym profesorem, prowadzącym warsztaty z pisania poezji. Pamiętam, że jego żona tworzyła przerażające, karykaturalne rzeźby, że chodziły do niego do domu, że znikały, było też coś o środkach odurzających, seksie grupowym, nocach przerywanych pożarowymi alarmami; i tam panowała atmosfera koszmaru, letargu, odurzenia, która w jakiś sposób zasiedliła się w mojej duszy, więc nawet po latach mogłam ją odtworzyć (choć samą treścią nie byłam szczególnie zachwycona – chodziło o klimat), jednak kompletnie nie mogłam sobie przypomnieć tytułu (i w zasadzie nadzwyczaj za nim nie węszyłam)…
Dlatego kiedy parę dni temu przypadkiem trafiłam na jej okładkę (oczywiście szukając czegoś do przeczytania) – a chodziło o „Bestie” autorstwa Joyce Carol Oates – to postanowiłam zapoznać się z kolejną pozycją tej autorki – wybór padł na powieść „Czarna dziewczyna, biała dziewczyna”.
To dziwna opowieść rozpoczynająca się od końca, bo informacją o śmierci jednej z bohaterek, o relacji dwóch studentek, które z przypadku zostają współlokatorkami w pokoju 303, w akademiku Haven House, ponieważ rozpoczęły naukę w Schuyler College, czyli najbardziej ekskluzywnej, prestiżowej uczelni w Ameryce Północnej, która chełpi się ogromną tolerancyjnością, stąd przybywają tu najpoważniejsze i najbystrzejsze młode kobiety różnych ras, z rozmaitych środowisk religijnych, etnicznych i kulturalnych.
Już na pierwszy rzut oka dziewczyny ze sobą kontrastują, i to nie tylko barwą skóry, ponieważ czarnoskóra Minette Swift ma szerokie biodra, umięśnione łydki, grubą, mięsistą talię podkreśloną zbyt mocno zapiętym paskiem oraz spadziste piersi, aczkolwiek najbardziej zadziwiająca jest jej twarz: zawzięta, o ostro zarysowanych kościach policzkowych, okrągła, dość płaska, o ciemnej skórze, tak napiętej, jakby miała zaraz pęknąć. Włosy ułożone w kształt klina, sztywne i sterczące jak druty, pachnące naturalnymi olejkami. Oczy małe, głęboko osadzone i umykające, lecz piękne, okolone gęstymi rzęsami. Plastikowe okulary w kolorze perłoworóżowym nadawały jej wygląd wymuskanego niewiniątka z podstawówki, z kolei biała Generva (Genna) Meade jest pokrytą piegami żywą jak iskra, porywczą dziewczyną, o żarliwym spojrzeniu i kręconej grzywie barwy dojrzałej moreli, puszystej niczym nasiona mlecza. Szczupła, wręcz chuda, gibka jak chart, bo skrajnie odmienne są również ich charaktery – ta pierwsza, będąca zagorzałą chrześcijanką, córką pastora Virgila, założyciela Świątyni Przybytku Jezusa Chrystusa na tym Padole nie wzbudza sympatii: jest zwyczajnie chamska, gburowata, szorstka, wyizolowana i roszczeniowa, zaś ta druga, wywodząca z niezależnego, zamożnego filadelfijskiego rodu, który jako kwakrowie prowadzi spartański tryb życia, walcząc o prawa uciemiężonych tudzież domagając obywatelskiej sprawiedliwości, mimo braku konkretnej wiary (wierzy w ulepszanie ludzkości za pomocą środków społecznych i politycznych): impulsywna, lecz nieśmiała, zawsze chcąca dobrze, wszak czasem działająca niezdarnie, niepewna siebie, spragniona jakiejkolwiek uwagi oraz bliskości, której nie zaznała od rozhisteryzowanej, nie mogącej się pogodzić ze schyłkiem epoki „dzieci kwiatów”, popijającej i zażywającej barbiturany Veroniki oraz radykalnego, zaćpanego, hipisowskiego, lewicującego prawnika „Szalonego Maksa”.
I zapewne sposób, specyficzny nastrój wychowania (bo biali, przez wzgląd na to, że są biali posiadają przywileje niedostępne dla Afroamerykanów), w połączeniu z brakiem rodzinnej zażyłości (do tego niezbyt przyjemne wspomnienia z dzieciństwa o seksualnych orgiach, próbach molestowania, popełnionym przy niej harakiri, ukrywaniu aktywistów, życie w ciągłym strachu, że ojca ściga FBI) mają znaczący wpływ na to, że Genna od samego początku jest zahipnotyzowana osobą Minette: raz, że pragnie jakiegokolwiek przyjaciela, dwa, że została okrzesana tak, że czarnym należy się szacunek za to, że są czarni, bo przez lata z tego powodu nimi pogardzano, dlatego też stara się na co dzień postępować w taki sposób, by żadnym słowem i spojrzeniem nie urazić koleżanki, bo mogłoby to zostać odebrane jako rasistowskie zachowanie; wydaje się tym faktem onieśmielona i spłoszona, wręcz sprawia wrażenie stale chodzącej na wdechu, a jej paranoja, podkreślana wyrwanymi z kontekstu, zasłyszanymi hasłami, potęguję się z chwilą, gdy Minette staje się ofiarą rasistowskich ataków (stłuczone okno, rzucona w błoto rękawiczka, wsunięta pod drzwi kserokopia Hotentockiej Wenus, anonim: „Wracaj do domu Szczarnucho”, zapaskudzony ręcznik, szczoteczka do zębów, zużyty szampon, pomazane drzwi).
Jednak w istocie Minette jest tak humorzastym, gardzącym pozostałymi człowiekiem (z niezwykle irytującym okrzykiem „Praaszam!”), który wykorzystuje zaistniałą sytuację (którą być może zainicjowała, bowiem występuje podejrzenie, że atakuje się sama) na własną korzyść (rezygnuje z chodzenia na zajęcia sportowe, żąda przeniesienia do „Kamiennej Chatki”, indywidualnego toku nauczania, samotnego spożywania posiłków, opieki psychologicznej, przesunięcia egzaminów z przedmiotów, które sprawiają jej trudności), że nie zasługuje na sympatię niezależnie od tego, jaki ma kolor skóry, wszakże postawa Genny unaocznia przesadnie polityczną poprawność Amerykanów, ich zagubienie w obliczu zmian, jakie zaszły w Stanach Zjednoczonych w pierwszej połowie lat 70. ubiegłego stulecia – wszelkie dysfunkcje tych górnolotnych idei.
„Czarna dziewczyna, biała dziewczyna” to nie tylko przewrotna opowieść o nienawiści rasowej, dezorientacji w obliczu zatwierdzonego równouprawnienia, próbie odnalezienia w nowej rzeczywistości, patologicznych więziach, obłąkańczym uwielbieniu, ale i równoczesna weryfikacja postępowania Maksa, który został wydany przez owładniętą maligną córkę, w skutek czego na długie lata wylądował w najsilniej strzeżonym więzieniu federalnym.
To książka z tych, które odznaczają się duszną atmosferą, przenikliwą obserwacją i irytującymi postaciami, które z jakiegoś niewyjaśnionego powodu pozostają w pamięci na długo.
Dlaczego żywiej pamiętamy uczucie wstydu niż dumy? A własny wstyd bardziej niż cudzy?
W skromności, braku luksusu kryje się wartość duchowa.
Niektóre prawdy są kłamstwami. Niektóre kłamstwa są prawdami. Każda bowiem wypowiedź jest tymczasowa i doraźna. RZECZYWISTOŚĆ, którą pragniemy uznawać za prawdziwą, odzwierciedla zaledwie nasz polityczny punkt widzenia, a nasz polityczny punkt widzenia zależy od rasy, pochodzenia społecznego i przywilejów, których posiadanie musimy sobie uświadomić, by odrzucić nasze powierzchowne postrzeganie świata, nasze zbiorowe zaślepienie, a czasem to przebudzenie bywa gwałtowne, bo innej drogi nie ma.
Płacz jest bez sensu, zwłaszcza w miejscu publicznym.
*w pucharku przepyszny, soczysty kisiel buraczano-jabłkowy z płatkami migdałowymi – tak pyszny, że poniżej podaję zbliżenie oraz przepis: w zasadzie to nic skomplikowanego, bo wystarczy wycisnąć sok z buraków i jabłek (300 ml), 250 ml zagotować z 1 łyżeczką melasy winogronowej (więcej, jeśli ktoś lubi słodsze), w pozostałych 50 ml rozrobić 2 łyżeczki skrobi kukurydzianej i wlać na gotujący się sok – mieszając, gotować aż uzyska gęstszą konsystencję, po czym przelać do pucharków, a z wierzchu oprószyć migdałami.
Najlepszy jest gorący 😉