Gdy byłam dzieckiem jadłam niedojrzałe mirabelki i jabłka. Gdy byłam nastolatką jadłam niedojrzałe śliwki. I nie stało mi się nic zupełnie – ani nikomu innemu, kto zrywał i jadł te guguły razem ze mną; można więc między bajki włożyć te historie o gastrycznych nieszczęściach, znanych nie z życia, a z opowieści rodziców, którzy zapewne sami w przeszłości zajadali się niedojrzałymi owocami.
Nie pamięta wół jak cielęciem był.
Były zielone, chrupiące, twarde i cierpkie – prawie jak życie.
Były zakazane i dlatego smakowały najlepiej.
A ja właśnie ostatnio przeczytałam „Guguły” autorstwa Wioletty Grzegorzewskiej, stąd te wspominki. Książkę miałam na oku już od dłuższego czasu, ale na jej miejsce zawsze wepchało się coś innego. Przed przystąpieniem tak bardzo mnie elektryzowała perspektywą mentalnego powrotu do chwil sielskich-anielskich, tymczasem po zamknięciu zmoczyły mi się zimną wodą skrzydła fantazji, bo bardziej się zawiodłam niż rozmarzyłam, niestety.
To ja popełniłam błąd, że sobie zbyt dużo obiecałam jeszcze przed lekturą; podchodziłam do tej książki niemal z namaszczeniem. Chciałam wywąchać watę cukrową, skoszoną trawę, gumę balonową i swąd spalonego mleka. Prawie że czułam smak naleśników z serem, racuchów ze śmietaną i białych porzeczek. Kradłam zmysłami ze wspomnień i sklejałam strzępy dźwięków i obrazów. Słyszałam wystrzały z kapiszonowych pistoletów, czołówkę Walta Disney’a i nadjeżdżający samochód z lodami „bambino” i „misiami pando”. Wianki splatałam z mleczów. Tęczowe koraliki nakładałam na szprychy zdezelowanego składaka. Z zapałek i kasztanów tworzyłam ludziki. Już, już rysowałam kredą kwadraty do gry w klasy, zawisałam na trzepaku, sięgałam po kredki świecowe, wymieniałam karteczkami z segregatora i budowałam domek pod stołem, krzycząc: pierwsze słowo do dziennika, drugie słowo do śmietnika!, lecz gdy znalazłam się na około 30 stronie poczułam znużenie, które w tak zajmującym, pełnym inwencji, poznania i nowości dzieciństwie było po prostu niemożliwe.
Tu wszystko jest zagrane na jedną nutę, nudne i niezbyt melancholijne. I to nie jest słodka opieszałość rodzinnej niedzieli przy talerzu jajecznicy i szklance czarnej herbaty z „Od przedszkola do Opola” w tle, tu brakuje magii – magii przeszłości. Nie wierzę nastrojowi i nie wyczuwam sentymentu, nie zdmuchuję kurzu.
Ze 116 stron podzielonych na 24 mini rozdziały nie tyle nie bombardują emocje, co nie są w ogóle odczuwalne, jakby kompletnie nie istniały (może gdzieś tam się kłębią nieobudzone, bo brak im iskry? a może to ja ich nie czuję, bo nie przemawia do mnie taki rodzaj wrażliwości?); i nie ma znaczenia czy rzecz tyczy się kogutków wyplatanych z osikowego drewna, dziewczynek sypiących łubin, wieczornicy wyskubków, pierwszych doświadczeń seksualnych czy odurzania „Milocardinem”, bowiem nawet takie kwestie jak wykorzystywanie seksualne, śmierć, depresja, próba samobójcza i zakażenie krwi są trywializowane (i nie chodzi o brak histerii, lecz choćby strachu bądź zniesmaczenia) – sytuacji nie ratują takie dorzucenia jak wspinanie na pustaki, koń na biegunach, stragany z certy, kluski drobione na zacierkę, sznur obwarzanków, zabobony, tabliczki wedlowskiej czekolady z orzechami, bo one tylko gdzieś tam stoją; już mocniej na moją wyobraźnię działają tataraki, grady maków tudzież błękitniejące poletka kapusty.
Irytuje mnie opalanie kury nad piecem, polowanie na chrabąszcze (by zeżarły je młode indyki), patroszenie i preparowane zabitych zwierząt oraz pies na łańcuchu.
Nie wiem, najwidoczniej taki był zamysł autorki na tę historię, ale mnie ona ani nie wciąga, ani nie oczarowuje; ta surowość nie działa.
Ballada Wiolki ze wsi Hektary na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, z której wyrosła, gdzie dojrzewała, ale bodaj nie do końca, i w której się zakorzeniła ostatecznie nie rozśpiewała mojej duszy, a szkoda.
*w szklance: kefir z kokosowym deserem sojowym, suszoną aronią, morelami, orzechami włoskimi oraz płatkami owsianymi z rodzynkami i arachidami