Gdzieś na podlaskim końcu świata: Supraśl i Mikołajki

Podróż mija nam przyjemnie: suniemy pustymi drogami pośród pól z pierwszymi rulonami traw oraz zagajników cieniowanych zielenią i poprzetykanych strzępionymi paprociami. Gdzieś tam w trujące grzyby celują z łuku rozśpiewane elfy, a rusałki zwodzą włosami, dryfującymi po tafli jeziora. Wierzę, że zerkają na nas wilki, lisy i żubry. Są też chrabąszcze, ważki i motyle. Czuję zapach czarnego bzu oraz leszczyny, intensywnie. Chmury ułożone na kształt podwodnych łodzi i słomianych kapeluszy. Słońce nieśmiało łaskocze po nosie. Za samochodową szybą tak pięknie, tak odlegle, a jednak prawdziwie, a ja mam tylko suszone jabłka, daktyle, morele i kawę, choć krzaki uginają się od leśnych dobroci – nadrobię.

Ale najważniejsze, że mam Jego; mam Jego, a On ma Mnie.

I cudne krajobrazy na wyciągnięcie ręki, bo tej przyrody tutaj tak wiele, że aż niemożliwie.

Wjeżdżamy do podlaskiej perły, do Supraśla, gdzie Puszcza Knyszyńska, spływy kajakowe rzeką Sokołda, liczne szlaki, drewniane chatki (co klimat tworzy niezwykły, legendarny), cisza współgrająca z szumami i świergotami, i malownicze zakątki.

Takie dróżki…

…i zamaskowane roślinnością domeczki są tutaj normą.

Zagnieżdżamy się w ładnym, schludnym, wygodnym i malowanym błękitem pokoju wypoczynkowym „PETRA”, przy ulicy Nowy Świat 10 (to jakby maleńki domek – nie pokój w pensjonacie), gdzie mamy do dyspozycji komfortowe podwójne łoże, stół z krzesłami, fotel, telewizor, dostęp do Internetu, aneks kuchenny (lodówka, czajnik, kuchenka, kubki, talerze, sztućce, patelnia, nawet kieliszki i otwieracz do wina! no i pożyczony prywatny toster, bo własnego zapomnieliśmy), łazienkę z lśniącym prysznicem, a na zewnątrz, w Tajemniczym Ogrodzie z niedużym stawikiem, nad który regularnie przychodzi rudy kocur, czeka ławeczka, altana, grill oraz huśtawka do marzeń.

Właściciele przemili.

Idziemy zerknąć na Świętą Sosnę, która w 2011 roku została powalona przez potężną wichurę, ale kiedyś uświęcano ją poprzez wieszanie na niej kapliczek (to specyficzny tylko dla tych terenów, wywodzący jeszcze z czasów pogańskich, zwyczaj) – robiono to z różnych powodów: ku pamięci przodków, zaginionych, członków rodziny, przeciw morowi. Według wierzeń ludowych sosny takie stawały się nietykalne – człowiek, który odważyłby się ściąć drzewo spotkałby się z ogólnym potępieniem oraz ściągnąłby na siebie karę, np. utratę wzroku.

Potem oglądamy Kościół katolicki w stylu eklektycznym pw. Świętej Trójcy

Poewangelicki Kościół pw. Najświętszej Marii Panny Królowej Polski

Ratusz Miejski (obecnie siedziba Urzędu Miejskiego)

Dom Ludowy

Dom Kleina (aktualnie baza Centrum Kultury i Rekreacji)

Biały Dworek (teraz jest tam Park Krajobrazowy – wcześniej, w okresie letnim, mieszkał w nim ostatni bazyliański opat klasztoru supraskiego L.L Jaworowski, następnie przeszedł w ręce rodziny fabrykantów Zachertów)

Starą Pocztę (zwaną też Domem Ogrodnika)

Domy Tkaczy

Pałac Buchholtzów – fabrykantów włókienniczych pochodzenia pruskiego (dziś już Liceum Plastyczne)

Ich neogotycką Kaplicę grobową

Teatr „Wierszalin” (kiedyś dom kolonijny dla młodzieży) – żal ogromny, że nie udało nam się wcelować w żadną sztukę (grają „Dziady – Noc Pierwsza”, ale to dopiero 2 czerwca)

Klasztor Męski Zwiastowania Najświętszej Marii Panny – tu w 1500 roku rodziła się historia Supraśla. Został założony przez mnichów św. Bazylego Wielkiego z fundacji marszałka Wielkiego Księstwa Litewskiego Aleksandra Chodkiewicza, a w tej chwili jest w posiadaniu Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego. W 2011 roku uznano go za „Siódmy cud Polski”.

W Pałacu Opatów znajduje się Muzeum Ikon (interaktywne muzeum sztuki sakralnej wschodniego chrześcijaństwa), a tuż obok Muzeum Sztuki Drukarskiej i Papiernictwa – tutaj za 12 zł (bilet normalny) lub 6 zł (bilet ulgowy) można poznać etapy produkcji papieru, powstawania druku i książki; wszystko jest dokładnie omówione i zaprezentowane, a na pamiątkę dostaje się kartkę ze starodrukiem oraz samodzielnie wytłoczoną zakładkę do książki.

Przeczytać książkę od deski do deski – dosłownie 😉

Niestety nie udaje nam się wziąć udziału w rozświetlonych pochodniami Szwędaczkach Supraskich szlakiem tutejszych legend, urokliwych zakątków i tych, w których podobno straszy, jednak sami, bez przewodnika i jego pomocników (Wodnik, Biała Dama, Duch Puszczy i pewnie inni), odbywamy masę baśniowych spacerów Bulwarami Wiktora Wołkowa, nadrzecznymi ścieżynkami, mostkami, dolinami, wzniesieniami, piaszczystymi dróżkami (warto przejść się groblą – coś niesamowitego), które z obu stron zarastają trawy czasem wyższe ode mnie, poprzetykane zawilcami, kruszczykami, wełnianką, co raz natykając się na jakąś dziką plażę (byliśmy też na słynnej „Krowiej plaży” i w miejscówce określanej „Patelnią”), kąpielisko, ukryty stawik usiany wodnymi rzęsami oraz kaczeńcami, gdzie można natknąć się na kajakarzy lub kaczki (co chyba i tak jest rzadkością, bowiem tym, co tu zachwyca jest samotność: człowiek i natura), mokradła, strumyki, krzywe ławeczki, kanały, zamierzchłe podesty, tamy, skarpy, kładki, wsłuchując się w szmery i szepty przyrody, podziwiając zmieniające na naszych oczach tonacje zieleni i wdychając eteryczne olejki drzew iglastych – te pejzaże są tak błogie, tak wyciszające, że ciężko powstrzymać wzruszenie, że osobnik znalazł się w takim zaczarowanym ustroniu, że ma możliwość.

Omija nas także wizyta w lawendowej Prowansji, w Dworzysku koło Sokółki (po wykonaniu telefonu dowiedzieliśmy się, że sezon rozpoczyna się wraz z nadejściem lipca) nad czym szczególnie ubolewam, bo lawenda to jedna z moich umiłowanych roślin; a ponoć można tam w leżakach bądź hamakach obserwować całe pola, napić się lawendowej lemoniady i zabrać ze sobą lawendowe ozdoby, wianki, mydełka, kule/sole do kąpieli, olejki, susze i świeże kwiaty, ponadto uczestniczyć w warsztatach i posłuchać o tym jak tutaj odprężająco i urodziwie.

Jeśli chodzi o kuchnię, to dominują pierogi, kartacze, kiszki, babki ziemniaczane i tradycyjne obiady domowe – wszystko bardzo smaczne („Ojcowizna”, „Incognito„, „Przysmaki Tatarskie” – sprawdzone). Niestety dla mnie słabo rozwinięta oferta kawiarniana – tym, co mogę polecić są przepyszne, nakładane łopatką lody „U Lodziarzy”, które przypominają mi te, które jadałam w dzieciństwie: gęste, kremowe, aksamitne, rześkie, mocne smakiem (spróbowaliśmy śmietankowych, truskawkowych, wiśniowych, kawowych, Kinder Czekolada i karaibskich – ananasowe z kawałkami czekolady)

oraz aromatyczne herbaty, konfitury, kawy, zioła, przyprawy, soki, miody, pasty, nalewki i wiele innych z klimatycznej „Pijalni ziół i herbat – Dar Natury” (zamówiliśmy dziką różę i różano-malinową, a do domu zabraliśmy różę, czarną porzeczkę, konfiturę z płatków róży i ekologiczne owocowe chrupki).

Będąc tu, wstępujemy na parę godzin do oddalonego o 16 km Białegostoku, a tam zwiedzamy późnobarokowy Pałac Branickich wraz z ogrodem francuskim i angielskim oraz parkiem

i Rynek Kościuszki z Kościołem Farny.

Celowo zrezygnowaliśmy z Papugarni, bo irytują mnie ptaki w klatkach i z Muzeum Historii Medycyny i Farmacji, ponieważ nie mam ochoty na widok i swąd jakichkolwiek medykamentów.

Mogę polecić jogurt mrożony z „Yogolandu” (fajne jest to, że komponuje się samemu: my mieliśmy naturalno-waniliowo-truskawkowy z wiśniami, jeżynami, jagodami, malinami, truskawkami i chałwą), ale już deserowej kawy z nowej oferty „McDonalda” nie, bo według mnie jest stanowczo za słodka (chodzi o tę z wiśniami, sosem owocowym, białą czekoladą, bitą śmietaną i kostkami lodu – czego ja się w sumie spodziewałam po takim połączeniu?).

Z Białegostoku przywiozłam sobie thriller psychologiczny „Ta dziewczyna” autorstwa Michelle Frances, opowiadanie „Pudełko z guzikami Gwendy” Stephana Kinga i Richarda Chizmara oraz zbiór opowiastek „Drażliwe tematy. Krótkie formy i punkty zapalne” Neila Gaimana, więc mam kolejne, mam nadzieję intrygujące, pozycje książkowe do przeczytania.

Przywiozłam też czarne kapcie koty. Przywiozłam.

Opuszczając rajski Supraśl zatrzymujemy się we wsi Kołodno, a po skręceniu w zalesioną alejkę po lewej stronie (wskazała nam ją lokalna babuszka, zatem opłaca się podpytać) wkraczamy na przepełnione jeżynami, poziomkami, niezapominajkami, ostrożniami i mrowiskami pasmo Gór Świętojańskich, by wdrapać się na Górę Kopną, na której szczycie znajduje się wieża widokowa, z której można podziwiać panoramę puszczy i dolinę rzeki Płoska – naprawdę warto, bo doznanie uderzające w zmysły i przerastające wyobraźnię.

Ciekawostka: w Supraślu był kręcony serial „Blondynka”, także kilka scen z kultowej komedii „U Pana Boga…”.

A dalej, dalej wsiadamy do samochodu i udajemy do letniej stolicy Mazur, czyli do Mikołajek (zwanych też sercem Mazur i przystanią Żeglugi Mazurskiej).

Tu ulokowaliśmy się tuż przy Jeziorze Mikołajskim, w „Domu Gościnnym TABU”, przy ulicy Mrągowskiej 13, który prowadzi naprawdę uprzejme małżeństwo (pokój zadbany, z dużym, wygodnym łóżkiem, małą lodóweczką, telewizorem, czajnikiem elektrycznym, okrągłym stolikiem, krzesłami, pojemnymi szafami, super zaciemniającymi roletami, czystą łazienką, dostępem do Internetu, możliwością wykupienia śniadań, sielankowym podwórkiem; nawiasem – na przywitanie czekały na nas cukierki 😉 )

Zapadający zmierzch pozwala nam jedynie na krótką przechadzkę Placem Wolnościulicą Michała Kajki – najstarszą i najdłuższą w tym mieście

 na zerknięcie na pomnik „Króla Sielaw”

oraz na Amfiteatr.

Następnego dnia wybieramy się w rejs statkiem pasażerskim po Jeziorze Śniardwy, zachłystując niebieskością i wszechobecnością ozdobionej delikatnymi falami wody. Budynki zostawiamy w tyle, wokoło chlupocze, mewy szybują, słońce przysiada na ramieniu i pachnie tak jakoś mułem, trzcinami i wolnością.

Nie liczy się nic.

Po zejściu na brzeg powolutku szwędamy się po Wiosce Żeglarskiej, typując, który to jacht mógłby być w naszym posiadaniu.

Potem przeglądamy bazarowe bibeloty: plecione bransoletki, breloczki, wisiorki, kubki, magnesy z imionami, pierścionki, maskotki, torby, plecaczki, szydełkowe łapacze snów, mgiełkowe apaszki, gumowe nietoperze, muszelkowe puzderka, figurki czy matrioszki, by w dalszej kolejności wstąpić na obiad do restauracji „Spiżarnia”, a po jakimś czasie na kawę z Malibu i Amaretto oraz czekoladę z lodami truskawkowymi do „Kuźni Czekolady”.

Nazajutrz nadchodzi pora wyjazdu, której gorzki smak przepijam w kawiarni „Alaska” kawą jazz (z bitą śmietaną, bezami i solonym karmelem).

W drodze powrotnej wpadamy jeszcze w odwiedziny do osady leśnej Pranie, w gminie Ruciane-Nida, do usytuowanej nad Jeziorem Nidzkim, obrośniętej dzikim winem i Puszczą Piską letnio-jesiennej rezydencji Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego (bilet normalny 6 zł, bilet ulgowy 4 zł, możliwość robienia zdjęć 4 zł).

Ścieżynka prowadzi tam oszałamiająca, aż by się ją chciało pokonać „zaczarowaną dorożką”, ale czai się na niej chmara zmutowanych komarów (są gigantyczne), które atakują jak wampiry.

Te zielone tunele, powstałe z połączenia dotykających się koron, zapierają dech w piersiach.

Za domem (można przymknąć oko, że za, a nie przed) czekał na nas sam mistrz słowa

wraz ze swoją „Zieloną Gęsią”

która sygnuje odbywające się w lipcu i sierpniu koncerty muzyki poważnej oraz piosenki literackiej, wystawy, spotkania autorskie tudzież recytacje poezji.

Leśniczówka składa się z 4 pokoi: pierwszy, gdzie poeta mieszkał podczas pobytów w Praniu, drugi – tam znajdują się meble, książki, obrazy, pamiątki i drobiazgi pochodzące z ostatniego mieszkania w Warszawie, przy Alei Róż 6, trzeci, opowiadający o latach wojny i czwarty, tzw. pokój trzech poematów „Niobe” (1950), „Wita Stwosza” (1951), „Chryzostoma Bulwiecia podróż do Ciemnogrodu” (1953) oraz „Cyklu Pieśni” (1953).

Ogarnia mnie tu niezdrowe uczucie zazdrości, że miał takie zachwycające bezludzie w posiadaniu.

Wybaczcie mi ludzie, jeśli 
w tych pieśniach dałem tak mało, 
że nie takie niosę pieśni, 
jakie nieść by należało; 

że tyle tu tych piękności, 
ptaków, różnych pobrzękadeł, 
złocistości, srebrzystości, 
księżyców, Bachów i świateł. 

Cóż, kocham światło. Promieniem, 
jak umiem, wiersze obdzielam. 
O, gdybym mógł, tobym zmienił 
cały świat w jeden kandelabr. 

Myślę, że po to są wiersze, 
ich ruch ku sercu człowieka, 
by szerzej szła, coraz szerzej 
przez kontynenty jutrzenka, 

światłami po wszystkich placach 
światłami w każdej ulicy, 
ta Eos różanopalca 
z dumną twarzą robotnicy. 

Jesteśmy w pół drogi. Droga 
pędzi z nami bez wytchnienia. 
Chciałbym i mój ślad na drogach 
ocalić od zapomnienia. 

(Konstanty Ildefons Gałczyński, „Pieśni” – Leśniczówka Pranie 1953)

Kiedy wsiadamy do samochodu, by odjechać stąd ostatecznie, zaczyna padać deszcz i ja wiem, że to Podlasie płacze, machając nam na pożegnanie zielenią swoich traw i liści.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Życie, Życie i oznaczony tagami , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *