W swoim dotychczasowym życiu bardzo rzadko jadłam poziomki (chodzi mi o poziomki same w sobie, zerwane wprost z krzewinki, bo kisiel o tym smaku czy herbatę goszczę u siebie bardzo często), choć nieodparcie urzekały mnie smakiem, zapachem, urokiem i jakąś taką przyrodniczą dzikością, bo zwykle są spotykane przypadkowo, na łonie natury; co innego maliny i truskawki, które bardziej kojarzą mi się z wiejskim, przydomowym ogródkiem niżeli spokojnym zagajnikiem. Zazwyczaj widywałam je wtulone w zieleń traw, gdy przechadzałam się leśnymi ścieżynkami, nosząc w sercu niejedną tajemnicę i umykając w przyjemny chłód przed dusznymi uściskami upału.
Poziomki jak maleńkie kamienie akrylowe, jak bukiet nierozwiniętych tulipanów, czerwone kieliszki przeznaczone dla lalek, rumieńce matrioszki, fragment niezałatanego niebieskością nieba tuż przed zachodem słońca.
Onieśmielająco nietykalne, bo jakby bajkowe.
Sezonowo krótkotrwałe, więc tak bardzo pożądane.
Przepyszne.
Te, które jadłam, były wrzucone do szklanego pucharka na rzeźbionej nóżce, oblane kwaśną śmietaną i obsypane słodkimi kryształami cukru albo zmiksowane z jogurtem na koktajl.
Takie koktajle piją też bohaterowie kolejnej (pisałam tu już o serii: „Zapałka na zakręcie”, „Pejzaż sentymentalny” i „Zatrzymaj echo” , króciutkiej opowiastce „Zapach rumianku” oraz tryptyku „Opowieści rodzinne: Falbanki, Woalki, Wachlarze”) książki autorstwa Krystyny Siesickiej, którą przeczytałam późnym popołudniem, a jest nią „Trzynasty miesiąc poziomkowy”, bowiem w niedużym, ale jakże przytulnym „Przydrożnym barku” prowadzonym przez Toma i Gustawa (założyli go, ponieważ chcieli się usamodzielnić) poziomki serwuje się przez cały rok. Dla naszych poziomek nie ma żadnego listopada. W naszym kalendarzu jest zawsze trzynasty miesiąc poziomkowy.
To miejsce, w którym muzyka może być ledwo słyszalna, właściciele dają na krechę, ludzie spotykają się, żeby pogadać, omówić sprawy, pomyśleć czy zajrzeć do notatek. To również miejsce, gdzie wybór dań, to małe misterium, i nawet kto wie, czy nie jest wliczane do rachunku. Tu każdy bezbłędnie opanował sztukę zaglądania do cudzych talerzy, sprawdzania, jak wyglądają dania na stolikach obok, zerkania, jaki mają kolor koktajle sąsiadów, zaś samo menu prezentuje się następująco:
- zupa jabłeczna z natką pietruszki + słodkie grzanki
- zupa selerowa
- zupa z zielonego groszku
- zupa cebulowa
- zupa porowa
- zupa pomidorowa
- zupa serowa z kluseczkami
- zupa ogórkowa z dodatkiem gęstej śmietany
- przecierana jarzynowa z groszkiem ptysiowym
- przecierki ziemniaczane z czosnkowymi grzankami
- naleśniki z serem na słodko
- naleśniki z pastą jajeczną, serem żółtym i mixem sałatek
- pierogi ruskie
- pierogi wigilijne
- pierogi ze szpinakiem
- chińskie pierożki
- risotto z kurczakiem i ziołami prowansalskimi
- frytki
- klopsy
- gołąbki
- sandwich z papryką, sałatą, świeżym ogórkiem i szynką (albo z kurczakiem)
- paprykarz
- koktajl poziomkowy
- koktajl brzoskwiniowo-poziomkowo-żurawinowy
- koktajl brzoskwiniowo-pomarańczowo-poziomkowy
- koktajl z owoców leśnych
- jogurt naturalny
Dania może nie są najwyższych lotów, ponieważ są wykonywane po najmniejszej linii oporu (sos ze słoika, bulion z kostki, gotowe mieszanki sałat, itd.), ale ciepła atmosfera, szczerość, serdeczność, wymiana uśmiechów, sposobność relaksu sprawiają, że dzwonek wiszący nad drzwiami wejściowymi brzęczy od momentu otwarcia jadłodajni aż do jej zamknięcia.
Barek ma swoich stałych bywalców, a są to: panicznie bojąca władzy (nawet prezesów i wszystkich sekretarzy), mająca pamięć fotograficzną, dziwnie dobierająca kolory garderoby (wiśniowy kapelusz z kokardką z czarnego rypsu i buraczany szalik, chabrowy kapelusz z weluru, który tak naprawdę jest bławatkowy, wielka czapa z białego baranka przystrojona nad czołem zielonym piórem dzikiej kaczki), robiąca serwetki na szydełku, nad wyraz wrażliwa Modesta, pisząca o barku książkę Izabela, nieszczęśliwie zakochana w bankowcu Marku (on także tu zachodzi), wraz z lubiącą rządzić, oderwaną od rzeczywistości siostrą Mirą – „aktorką charakterystyczną”, dwie panie siedzące pod obrazem Klimta, Starszy Pan z Siwą Brodą, co to zawsze przychodzi z miseczką, by wziąć coś na wynos dla koteczki Mary, osierocona, 18-letnia Petra, która nie dostała się na Akademię Sztuk Pięknych, więc jej grafiki zdobią ściany lokalu, chorobliwie licząca kalorie, niezbyt garnąca do nauki (ale już do jazdy konnej owszem) piękna, stale zmagająca z problemami finansowymi Jaśmina z psem Klopsem oraz dyrektorka jej szkoły, czyli ostra, nielubiana, monotonna i trochę zagubiona Małgorzata.
Poza jedzeniem, przyjaznym klimatem oraz luźnymi pogawędkami, jest tu wątek miłosny, a nawet kryminalny (podłożenie bomby).
„Trzynasty miesiąc poziomkowy” to historia licząca zaledwie 152 strony (Wydawnictwo Akapit Press), ale jak zwykle w przypadku tej autorki niezwykle przytulna, ofiarowująca dobrą energię, śmiech, wzruszenia oraz pokrzepienie. Tutaj naprawdę można się odprężyć, podzielić troskami albo po prostu pomilczeć, chłonąc magię słów, barw i zapachów 😉
Kto wie, jak bardzo są wrażliwe na ból jesienne resztki traw.
Dwa zupełnie różne słowa, a znaczą to samo. Być może zatem, zdarza się i odwrotnie, dwa jednakowo brzmiące słowa mogą zawierać zupełnie inne treści. I to wyjaśniałoby niejasny sens słowa „kocham”.
W starych domach często zdarzają się zaciszne, ciemne zakątki.
Prawda materialna jest nieubłagana.
Jeżeli coś jest nie w porządku z obydwu stron, głupio o tym dyskutować.
Jeżeli myśli się o kimś bardzo intensywnie, zdarza się, że ten ktoś pojawia się naprawdę, i czasami sprawia swoim nadejściem nieopisany wprost kłopot.
Odpowiedź, która zaczyna się od „właściwie”, jest odpowiedzią, za którą może kryć się zarówno słodka bajka o Kopciuszku, jak morderstwo ze szczególnym okrucieństwem.
„To” jest niezwykle pojemnym słowem: wszystko się w nim mieści, wszystko da się w nim upchnąć.