Już gdy byłam małym człowiekiem (bo chyba na dziecko miałam zawsze za starą duszę) dostrzegłam u siebie skłonność do wpadania w obsesję – nie nałóg, tylko właśnie obsesję, coś zbliżonego do transu, przemożnego zachwytu, uniesienia, literackiej ekstazy (zwał jak zwał), polegającego na nieopanowanej żądzy przeczytania dosłownie wszystkiego, co napisał autor, którym się w danym momencie zafascynowałam; niezależnie czy były to baśnie Andersena, wiersze Tuwima, książeczki z serii „Martynka” Gilberta Delahaye’a, cykl młodzieżowych powieści „Jeżycjada” Małgorzaty Musierowicz, książki Paulo Coelho (serio to przeczytałam! znaczy się do „Czarownicy z Portobello”, potem wyrosłam, uznałam, że są zbyt banalne, ale pamiętam, że najbardziej lubiłam „Alchemika” i „Bridę”), Czarna Seria Camilli Läckberg, czy twórczość Orzeszkowej, Prusa, Gombrowicza, Mrożka, poezja Leśmiana, Grochowiaka, Białoszewskiego, Pawlikowskiej, Poświatowskiej, Baudelaire’a, Rimbauda, Wojaczka itd. – musiałam pochłonąć, wlać w siebie całą dostępną twórczość, której potrafiłam maniakalnie szukać/zamawiać/odkupywać/wypożyczać, bo w innym wypadku czułam tak ogromny niedosyt, taką jakąś pustkę, wir, ból wewnętrzny nie do opanowania – musiałam to pożreć, wessać, by zaspokoić i poskromić wewnętrzny głód odnośnie danego artysty, bo samo uczucie tego łaknienia jest nie do wyciszenia, ponieważ gdy nakarmię się jednym, to zaraz zaczynam szaleć i pożądać kolejnego. Obecnie mam rozbudzony apetyt w stosunku do Bernarda Miniera, Doroty Masłowskiej, Krystyny Siesickiej, Jacka Kaczmarskiego i Amélie Nothomb właśnie.
Ten głód niepohamowany ma różne oblicza, choć szczególną rolę odgrywa w literaturze; jest w brzmieniu niektórych słów, w określonym rytmie, stylu, w wyciągniętych z fabuły fragmentach, które w chwili czytania odbierają mi oddech i wprawiają w dygot (mogę je czytać po wielokroć, a one wciąż i wciąż uderzają mnie z tą samą siłą, powodując uczucie wewnętrznego chłodu w żołądku, ucisku w sercu i płonącej na twarzy skóry), bo podobnie nie potrafię nasycić się smakiem kawy, którą mogłabym się wręcz upijać i nigdy nie mam dość, zapachem świeżej ziemi, którą miałabym ochotę dosłownie wciągać nosem, rozsmarowywać na ciele, dźwiękiem kół kolejowych toczących się po szynie bądź mrocznego, ciężkiego utworu muzycznego, widokiem nocnego nieba, ciemnego jeziora, olśniewającego wzoru, mgły, gęstego lasu, gdzie mam ochotę być wręcz wchłonięta przez drzewa, starego budynku lub bogato zdobionego zamczyska, bo chciałabym tam usiąść i po prostu zostać, dotyku zwierzęcej sierści, aksamitu albo jakiejś żakardowej tkaniny, który ogarnia mnie w całości, uczucia wszechmocy natury, osłupienia i dumy, gdy stoję na szczycie góry i rozglądam naokoło.
Oczywiście jest tego o wiele, wiele więcej, ale teraz napiszę parę słów o „Biografii głodu” autorstwa Amélie Nothomb, która to na 163 stronach (Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA) dała posmakować historii swojego życia i trochę opowiedziała o morzącym ją głodzie; trochę, bo to jest tak potężny, niezmierzony temat, że można by rozprawiać godzinami, bowiem głód to ów przerażający brak odczuwany całą istotą człowieka, ta trzymająca w kleszczach pustka, to dążenie nie tyle do utopijnej pełni, ile do zwykłej rzeczywistości; błaganie, by tam, gdzie nie ma nic, coś było (…) Głód to ból, który bardzo szybko ustępuje; odczuwa się jego skutki, ale już się z jego powodu nie cierpi (…) Głód to ja.
Biografia jest oczywiście stworzona niepowtarzalnym stylem, w żartobliwo-ekstatycznym tonie, a określone etapy dorastania i podróży (jej ojciec był ambasadorem Belgii, w związku z czym często przenosili się do innych krajów) są połączone z doświadczaniem coraz to nowych rodzajów głodu, który początkowo wiąże się ze wstydem, ponieważ mając wygórowane wymagania, odczuwając ciągły niedosyt, „nadgłód”, czuje się, pośród usatysfakcjonowanych prozaicznością rówieśników, dziwadłem, dopiero później zaczyna rozumieć, że to coś, co wyróżnia ją na tle pozostałych, daje większe możliwości postrzegania, doznawania, wprowadzania umysłu w stan oszołomienia, stykania z tylko jej dostępnymi rzeczywistościami, kreowania, samookreślenia: byłam żaglem rozpiętym na wietrze, byłam bytem, całkowitym zaprzeczeniem niebytu, najwyższym spiętrzeniem wód rzeki, szafarzem egzystencji, potęgą, do której należało zanosić błagania.
Liczne przeprowadzki: z umiłowanej Japonii, która była dla Amélie porosłą zielenią górą, obfitującą w wodę, kwiaty, drzewa, ptaki, małpy, ryby i wiewiórki do pustynnego klimatu Pekinu – świata terroru i podejrzliwości, betonowego miasta ze zniewolonymi zwierzętami i noszącymi śmierć w oczach ludźmi, następnie do Nowego Jorku, czyli ponaddźwiękowych wind, podmuchów wiatru zamieniających człowieka w latawiec, miasta przesytu sobą, nieopanowanej pogoni za własnymi ekscesami, nadmiaru wszystkiego, gdzie zachwycało to, że zaraz po jego opuszczeniu lądowało się w nicości, a więc w przyrodzie oddanej samej sobie, później do niewiarygodnej nędzy walczącego z agonią Bangladeszu – „gigantycznej umieralni”, w której czytanie i milczenie stało się „tratwą Meduzy”, „królestwem okrucieństwa”, „walką o przetrwanie”, gdzie wewnętrzną furię wyciszała tocząc boje z ananasem (jadła go tak długo, aż nie zaczęła krwawić; wtedy zaczynało skręcać ją z rozkoszy, gdyż „jadła czerwień w samym sercu złota”), tam też zapadła na anoreksję, w której fascynował ją fakt, że jest trupem, a mimo to wciąż żyje, że uśmierciła własne ciało, wymarły jej emocje, zatem przestała się nienawidzić i zaczęła żywić wyłącznie słowami, upajała się pustką, choć tak naprawdę była „zgłodniała głodu”, w efekcie „ciało wypowiedziało posłuszeństwo głowie” i zaczęła na powrót jeść, z kolei w wieku 17 lat wylądowała na uniwersytecie w Brukseli, a mając 21 lat, z dyplomem filologii, powróciła do Tokio, które choć nie było już tą Japonią, którą znała, to jednak było Japonią: krajem, gdzie odnajdywała zaśpiew sprzedawców słodkich patatów, stare kobiety w kimonach, stragany, odgłosy pociągu, zapach rodzinnych posiłków – tam studiowała japoński biznesowy, dostała zatrudnienie w firmie jako tłumaczka, a w 1989 roku zabrała się poważnie za pisanie, nabierając stałego nawyku tworzenia minimum 4 godziny dziennie, bo to pisanie nie miało już nic wspólnego z przypadkowymi wypocinami moich początków; stało się tym, czym pozostaje do dziś – potężnym pędem, rozkosznym strachem, niegasnącym pragnieniem, upajającą koniecznością.
I te przeprowadzki sprawiły, że zaczęła postrzegać się jako obywatelkę krainy Nigdy (bo nigdy nie wróci do poprzedniego miejsca zamieszkania), a mieszkańcy Nigdy nie żywią nadziei. Ich językiem jest nostalgia. Ich pieniędzmi upływający czas: nie potrafią ich odkładać, trwonią własne życie, zdążając ku przepaści, której nazwa jest śmierć i która jest stolicą ich kraju. Nigdyjczycy są wielkimi budowniczymi miłości, przyjaźni, ksiąg handlowych oraz różnych innych rozdzierających serce konstrukcji, z góry zawierających zalążek własnego upadku, ale nie są w stanie wznieść domu, siedziby czy czegokolwiek, co przypominałoby jakiekolwiek stabilne i nadające się do zamieszkania lokum. A przecież nic nie wydaje im się równie godne pożądania jak stos kamieni, który mógłby stać się ich domem. Fatalizm losu odbiera im ich ziemię obiecaną od razu, gdy tylko uwierzą, że posiedli do niej klucz. Nigdyjczycy nie uważają istnienia za wzrost, za gromadzenie piękna, mądrości, bogactwa i doświadczenia; już od urodzenia wiedzą, że życie oznacza ubywanie, utratę, wywłaszczenie, rozbiór. Tron jest im dany tylko w jednym celu: by go utracili (…) Nie należy z tego wnioskować, że mieszkańcy Nigdy są smutni. Odwrotnie: są najweselszym narodem świata. Najdrobniejsze okruchy łaski wprawiają ich w stan upojenia. Ich gotowość do śmiechu, weselenia się, radowania i zachwycania na tej ziemi nie ma sobie równych. Przez tak bliskie obcowanie ze śmiercią nabierają nieposkromionego apetytu na życie. Ich hymn narodowy jest marszem żałobnym, ich marsz żałobny jest hymnem ku radości; rapsodią tak ognistą, że już sama lektura tej partytury budzi dreszcze. A przecież Nigdyjczycy wygrywają ją co do jednej nuty. Symbolem, który zdobi ich godło, jest blekot.
Amélie w trakcie tych podróży poznała głody najróżniejsze – od trywialnych do hieratycznych: cukru, czekolady, korzennych ciastek, wina, syropu śliwkowego na bazie alkoholu, sorbetu śnieżnego (cytryna+cukier+dżin+śnieg), picia wody, bo woda składała szeptem szalone obietnice odwiecznej pustyni w gardle (…) świątynią była sama fontanna, picie zaś modlitwą, bezpośrednim obcowaniem z sacrum. Niby czemu poprzestać na jednym łyku, skoro można wypić wszystko? Pośród piękna woda była pięknem najcudowniejszym; jedynym, które chłonęło się nie tylko wzrokiem, a mimo to jego objętość wciąż się nie zmniejszała. Woda zaspokajała pragnienie, ale go nie gasiła. Pokazywała, czym jest prawdziwa nieskończoność: to nie idea czy pojęcie, to tylko doświadczenie – szczodrość prawdziwie niewyczerpana, wymyślanych w głowie opowieści, których stylem rządzi gorączkowość, a równie istotną rolę odgrywa w nich dźwięk (ale taki w postaci cichego pomruku, jak na wyludnionej stacji metra, gdy nie przejeżdża żaden pociąg), fantazji, wolności, języka (ma być smakowity, o czystym brzmieniu, ze słowami o wyraźnie oddzielonych sylabach, w niczym nie przypominający rozgotowanej papki czy przekazywanej z ust do ust gumy do żucia), spojrzeń ojca, ramion matki i siostry, bezczynnych popołudni, opróżniania pralki i zlizywania z bielizny proszku do prania, piękna innych osób, gór, lasu, nieba, ziemi, miłości ogólnie i miłości kobiet (20-letniej opiekunki Inge i tancerki Susan Farre), bycia podziwianą, klarowności map w atlasie, dalej atlasu słów, jakim był słownik, lektury, bo książki są „zwierciadłem rozkoszy i bólu”, strachu, który wprawiał w upojenie, w końcu głód absolutu, pisarstwa i literackiego piękna: nie chodzi o to, że piękno literackie nie istnieje, tylko że jest ono przeżyciem równie niemożliwym do opisania go innym, jak opisywanie powabów bogdanki komuś, komu jest ona obojętna. Trzeba się samemu zadurzyć albo pogodzić z tym, że się nigdy nie zrozumie, bo to takie „nierozcieńczalne piękno”.
Cóż można jeszcze napisać w obliczu tych wszystkich głodów?
Chyba tyle, by po prostu ich spróbować, ale niekoniecznie się nasycić – całym sercem polecam 🙂
Każdy ma taki kawior, na jaki go stać.
Odwieczna niewdzięczność ludzkiego umysłu, który woli sławić przepiórki i homary niż chleb, któremu zawdzięcza życie.
Niedostatek tworzy między ludźmi więź.
To, co nie stawia oporu, niewarte jest zachodu.
Być głodnym to chcieć. Głód to pragnienie szersze od samego pragnienia. Nie jest to wola, gdyż wola oznacza siłę. Nie jest to też słabość, gdyż głodowi obca jest pasywność. Człowiek głodny to człowiek, który szuka.
Istnieje hierarchia wartości, w której „najwięcej” oznacza „najlepiej”: wiedzą o tym słynni kochankowie, wiedzą także obsesyjni artyści.
Szczyt delikatności idzie w parze ze zbytkiem, swoim najlepszym sprzymierzeńcem.
Tylko perwersyjny głód łaknie byle czego. Głód w stanie czystym, niczym nieskrępowany, dobrze wie, czego chce: a chce najlepszego, najsmaczniejszego, najwspanialszego i stara się to odnaleźć w każdej dziedzinie przyjemności.
Nie ma rzeczy zbyt pięknych; są tylko wyobrażenia, gdzie po prostu głód piękna jest słaby.
Ludzie, którzy nie dostrzegają, że obfitość zajmuje centralne miejsce w poczuciu miary, mają przytępioną percepcję.
Nienasycony głód mieści w sobie nienasycone pragnienie.
Przeżywanie apokalipsy jest całkowitym zaprzeczeniem nudy. Widząc zawalający się świat, człowiek w równym stopniu rozpacza, co się bawi; to taki sam spektakl, jak nieustanne obrzydzenie, to rozrywka równie emocjonująca, jak tonący statek, zwłaszcza dla kogoś w wieku od pięciu do ośmiu lat.
Najpiękniejsze pocałunki kina widzi się na filmach wojennych.
Jest się albo dobrym, albo złym. Nie można być jednocześnie tym i tym.
Osobnik, który pisze piękne i przejmujące książki, otoczony jest przez wszystkich czcią.
Człowiek powinien odejść, nim rozpocznie się proces uwiądu.
Nieprzyzwoite szczęście chadza zawsze w parze.
Kto może więcej, może i mniej.
Jak żyć, kiedy w człowieku tyle śmierci?
Nierozumienie jest świetnym zaczynem dla pisarstwa.