Amélie Nothomb i jej kolejna przeczytana przeze mnie książka – tym razem „Sabotaż miłosny”, która również nawiązuje do biografii pisarki, bowiem akcja obejmuje rok 1974, kiedy to wraz z rodzicami, starszą siostrą oraz starszym bratem zamieszkała w Chinach, w zamkniętej dzielnicy dla dyplomatów: w getcie San Li Tun (generalnie w Chinach mieszkała w latach 1972-1975), gdzie bloki przypominały więzienne budynki, a 8 kondygnacji schodów ociekało uryną.
Jako 7-letnia wówczas dziewczynka miała wrażenie, że nie istnieje rozkosz większa niż uczucie nadmiaru powietrza w głowie, które każe jej chłonąc piękno świata, będącego nieskończoną epopeją. Chiny działały na nią jak narkotyk (ponoć w ogóle człowiek, który się z nimi zetknie zaczyna być pretensjonalny) – wiedziała, że będzie miała się czym chwalić przed znajomymi, bo pobyt tam zawsze równa się z uznaniem w oczach pozostałych: to miejsce ma w sobie coś specyficznego, jest nieprzewidywalne. Amélie jednocześnie hipnotyzował, jak i obrzydzał nieskończenie dziwny świat pod rządami Bandy Czworga, z szerokimi ulicami i pyszną, mocną herbatą; to wszystko wydawało jej się tak olśniewające i tak wstrętne, że odczuwała rozpierającą euforię, ale też ogarniał ją pusty śmiech: żaden inny kraj nie jest w stanie aż tak zaślepić; opuszczający go ludzie opowiadają o cudach, jakie widzieli. Choć w dobrej wierze, wykazują jednak skłonność do przemilczenia obejmującej wszystko swoimi mackami brzydoty, mimo że przecież nie mogli jej nie zauważyć. To dziwne zjawisko. Chiny są jak zręczna kurtyzana, która potrafi sprawić, że zapomina się o jej rozlicznych ułomnościach fizycznych, choć nawet nie próbuje ich ukryć, i która rzuca urok na wszystkich swych adoratorów.
Wtedy też doszła do wniosku, iż kraj komunistyczny to taki kraj, w którym są wentylatory – wymarzony chór reżimów totalitarnych, bo to właśnie ich ogrom przykuł jej wzrok, gdy tu przybyła; były dla niej plastikowymi kwiatami o obracającej się koronie.
I prawdopodobnie dlatego, że kwiatów było tu niewiele, a te, na które się trafiało odznaczały się brzydotą, to jednak chwytały za serce, kazały tęsknić za wspomnieniami, ogrodami, cesarskimi pięknościami, których się nie znało – rodziło się więc pytanie: jak to się stało, że rewolucja kulturalna nie zabroniła kwiatom pachnieć kwiatami?
A ponieważ rodzice byli przeważnie zajęci pracą, to dzieci miały dużą swobodę, zatem wynajdywały sobie rozmaite zajęcia – u Amélie było to głównie „galopowanie na wierzchowcu”, dbanie o wizerunek, by olśnić tłumy i próba stworzenia własnej legendy, a wszystko to działo się w okolicach Bulwaru Szpetnych Domów, Placu Wielkiego Wentylatora i Zakazanego Miasta – tam też rozgrywała się jedna z największych światowych wojen, tyle że nigdy nie została odnotowana, a powodem milczenia mediów było to, ze średnia wieku walczących wynosiła plus minus 10 lat; pomimo tego nie była to wojna pozbawiona barbarzyństwa. Działania wojenne z dnia na dzień nabierały rozmachu, a sama autorka, z racji mikrego wzrostu, nie skupiania na sobie podejrzeń i nadzwyczajnej szybkości, została mianowana zwiadowcą – było to dla niej potężne wyróżnienie, bo uważała, że od niej zależy przetrwanie armii: przyczajona w cieniu, z uczuciem wyższości, narażała się samotnie tropiąc wroga, odznaczała sprytem i heroizmem, miała się za „żywą pochodnię wskazującą drogę” i „łotrzykowskiego szpiega przywdziewającego kamuflaż” – do tego oczywiście potrzebowała pojazdu, a był nim fenomenalny wierzchowiec: ten koń jest koniem – dopóki istnieje wyzwolenie za sprawą szybkości i wiatru, dopóty istnieje koń. A koniem nazywam nie to coś, co ma cztery kopyta i produkuje nawóz, ale to, co urąga ziemi i co mnie od niej odrywa, wynosząc w górę i zmuszając, żebym nie spadła, to, co mnie na śmierć stratuje, jeśli ulegnę pokusie przyziemności błota, co wprawia w pląsy moje serce i w drżenie mój brzuch, co unosi mnie z szybkością tak zawrotną, że aż muszę mrużyć powieki, bo nawet najjaśniejsze światło nie porazi tak, jak smagnięcie powietrza. Koniem nazywam to jedno jedyne miejsce na ziemi, w którym możliwe jest całkowite oderwanie, utrata wszelkiej myśli, wszelkiej świadomości, wszelkiego wyobrażenia o dniu jutrzejszym po to, by zamienić się w jeden wielki zryw, w to, co unosi człowieka niczym rozpięte żagle. Koniem nazywam to wstąpienie w nieskończoność, a eskapadą na nim tę chwilę, kiedy napotykam zastępy Mongołów, Tatarów, Saracenów, Indian i innych braci w galopie, których celem życia było jeździectwo, czyli po prostu istnienie. Kawalkadą nazywam tego ducha, który wierzga czterema kopytami, a wiem, że mój rower ma cztery kopyta i wierzga, i że jest koniem. Jeźdźcem nazywam tego, którego koń uratował od ugrzęźnięcia, któremu koń przywrócił wolność świszczącą w uszach. I dlatego żaden inny koń nie zasługiwał na miano konia w takim stopniu jak mój.
Koń tak naprawdę był rowerem.
I rower a nie konia widziała w nim Elena, czyli 6-letni „pępek świata”, który przybył tu z Turynu i zamieszkał 40 metrów od autorki. Elena była córką porywczego Włocha i Hinduski z Surinamu o niepokojącym spojrzeniu. Miała ciemne, ogromne oczy, skórę barwy wilgotnego piasku, kruczoczarne, lśniące włosy sięgające poniżej pupy, doskonałe usta i niebiański owal twarzy, najchętniej ubierała się na biało: była piękna niczym anioł pozujący do artystycznej fotografii. Niestety zachowywała się tak, jakby pozjadała wszystkie rozumy, była wyniosła, trzymała się na uboczu, nie chciała z nikim bawić, lekceważyła innych, bo wystarczyło jej poczucie, że jest najpiękniejsza i z tego powodu podziwiana.
Podziwiała ją też 7-letnia Amélie, w zasadzie wystarczyło jedno spojrzenie, by zrozumieć, że miłość do Eleny będzie dla cierpienia tym, czym dla gramatyki francuskiej jest Grevisse: wyszydzanym, acz niezastąpionym klasykiem.
Zasadnicze znaczenie ma tutaj fakt, że pisarka do 14 roku życia dzieliła ludzi na 3 kategorie: kobiety, dziewczynki i cudaków – kobiety były gatunkiem niezbędnym, cudacy byli bezużyteczni, a dziewczynki były kimś niezwykłym, bo miały ciała nieskażone ani żadnymi groteskowymi wypustkami, ani śmiechu godnymi wypukłościami. Skonstruowane bez zarzutu, ukształtowane w taki sposób, by nie stawiać żadnego oporu życiu. Nie posiadając materialnej użyteczności, były potrzebniejsze niż wszyscy inni, bo to one stanowiły o urodzie życia – prawdziwej urodzie, tej, która jest czystą lekkością bytu, której nic nie krępuje, kiedy całe ciało od stóp do głów jest jednym wielkim szczęściem.
Niestety Elena jest tymi wszelkimi staraniami nieporuszona, dlatego też w pewnym momencie Amélie postanawia pokonać ją jej własną bronią: obojętnością, gdyż tamta należy do tych, którzy tym bardziej kochają, im więcej okazuje im się chłodu (Amélie przeciwnie: im bardziej czuła się kochana, tym bardziej kochała).
Zadziałało, ale… tylko na chwilę, bo potem Amélie popełniła błąd.
A jaki dowie się tylko ten, kto przeczyta 😉
„Sabotaż miłosny” to historia podwójnego wygnania: raz, że z ukochanej Japonii, dwa, że z Chin, ponieważ z racji statusu, autorka z całą swoją rodziną była odgrodzona; byli tu nieproszonymi gośćmi. To również wspaniała opowieść o dzieciństwie napisana z punktu widzenia dziecka, które świat postrzega z zupełnie odmiennej perspektywy: lepszej, świeższej, pełnej magii, malowanej wyobraźnią, która rządzi się własnymi prawami i posiada problemy równie pokaźne jak bolączki dorosłych, tyle że adekwatne do tego okresu; mała Amélie generalnie jest zdania, że dorośli nigdy nie byli dziećmi, bo jak długo żyją, zawsze byli dorośli, zaś przyjaciele to tacy ludzie, z którymi spotykało się, by w ich towarzystwie oddawać się różnym niedorzecznym czy wręcz groteskowym czynnościom lub też by oddawać się zajęciom zwykłym, do których wcale nie byli potrzebni, stąd nigdy „nie chciała się obarczać przyjaciółmi”.
Na pierwszy plan wysuwa się w tej niedługiej książce (132 strony – Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA) zabawa w wojnę, która nie jest pozbawiona okrucieństwa, ponieważ traktuje się ją śmiertelnie poważnie, zważywszy na fakt, że kiedy zabraknie jednego wroga, trzeba sobie znaleźć innego; i wszystko zaczyna się od początku. Do niczego to więc nie prowadzi. Należy zatem kochać swojego wroga i nic mu o tym nie mówić. W żadnym wypadku nie należy brać pod uwagę pojednania. Zawieszenie broni jest luksusem, na który istota ludzka nie może sobie pozwolić. Najlepszy dowód: okresy pokoju prowadzą zawsze do nowych wojen. Podczas gdy wojny na ogół kończą się okresami pokoju. Z czego wynika wniosek, że pokój nie służy człowiekowi, gdy tymczasem wojna jest dla niego dobrodziejstwem. Należy zatem filozoficznie pogodzić się z pewnymi niedogodnościami wojny, która dzięki szkole nabierała bardziej oczyszczającego charakteru. Wojna służyła do niszczenia nieprzyjaciela po to, żeby samemu nie dać się zniszczyć. Szkoła służyła do wyrównywania rachunków z aliantami. Tym sposobem wojna pomagała dać upust agresji, jaką wyzwala życie. Szkoła zaś pomagała pozbyć się agresji, jaką wyzwala wojna; zresztą z francuskiej szkoły, do której uczęszczała tutaj przez 3 lata wyniosła jedynie umiejętność robienia papierowych samolocików.
Jednak nie mniej ważna jest tu miłość do pięknej, acz zuchwałej Eleny, którą Amélie obdarza tak bezbrzeżnym uczuciem, że jest dla niej gotowa zrobić dosłownie wszystko, nawet okryć się hańbą – to zatem studium pierwszej, nieodwzajemnionej fascynacji, która pozwala poznać smak altruizmu, upokorzenia, cierpienia, zazdrości, błogości, uporu i bezsilności.
Gdzieś w tle przewija się przykry obraz pogrążonych w komunizmie Chin, może dlatego nie brakuje zachwytów nad śniegiem, który stał się rozpryśniętą wodą, lodowym piaskiem, solą nie z ziemi, lecz z nieba, solą niesłoną, smakująca jak krzemień, o konsystencji sproszkowanej gemmy, o zapachu zimnego powietrza, pigmentem bieli, jedynym kolorem pochodzącym z nieba, czymś, co amortyzuje wszystko – odgłosy, upadki, czas – by tym bardziej uwypuklić wartość rzeczy wiecznych i niezmiennych, takich jak krew, światło czy złudzenia, to pierwszy w Historii papier, na którym zapisało się tyle śladów, bezlitosnych pościgów, więc będący najwcześniejszym gatunkiem literacki, ogromną księgą rozpostartą na powierzchni ziemi, w którym Amélie upatrywała istoty miłości, czegoś, co da jej odpowiedź jak sobie z tym wszystkim poradzić.
Na tym świecie nikt nie jest niezastąpiony – z wyjątkiem wroga. Bez wroga istota ludzka jest niepełna. Jej życie staje się dopustem, przytłaczającym w nicości swej i nudzie. Wróg to Mesjasz. Już samo jego istnienie wystarczy, by istotę ludzką zmobilizować do działania. Dzięki wrogowi ten posępny przypadek, jakim jest ludzkie życie, zamienia się w epopeję.
Prawdziwe piękno powinno pozostawiać niedosyt; powinno pozostawić duszy niezaspokojone do końca pragnienie.
Teorie są po to, żeby irytować filistynów, czarować estetów i rozśmieszać całą resztę.
Kontrowersyjne prawdy mają to do siebie, że wymykają się analizie.
Wiek dorosły się nie liczy; od chwili osiągnięcia dojrzałości życie staje się już tylko epilogiem.
Z błędem jest tak, jak z alkoholem: bardzo szybko do człowieka dociera, że przesadził, lecz zamiast mieć na tyle rozumu, żeby przestać pić i zapobiec dalszym szkodom, jakaś zawziętość, nie mająca nic wspólnego z alkoholem, każe mu brnąć dalej. Ową zawziętość, choć być może zabrzmi to dziwnie, można by nazwać dumą; dumą obwieszczenia, że na przekór i wbrew wszystkiemu miało się rację, pijąc, i miało się rację, myląc się. Uporczywe trwanie w błędzie czy przy alkoholu nabiera wówczas rangi argumentu, wyzwania rzuconego logice; jeśli trwam przy swoim, to znaczy, że mam rację, obojętnie, co myślą o tym inni. I będę trwał tak długo, dopóki żywioły nie przyznają mi tej racji (…) W gruncie rzeczy ludzie obstający przy swoich błędach są mistykami: w głębi duszy dobrze wiedzą, że inwestują długoterminowo, że sami dawno będą już w grobie, kiedy Historia udzieli im wreszcie poręczenia, ale spoglądają w przyszłość z mesjanistycznym wzruszeniem, przekonani, że pamięć o nich nie zginie.