Amélie Nothomb na świeczniku, zatem słów kilka, o jak zawsze w przypadku tej autorki, niedługiej (111 stron – Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza SA), lecz napisanej z humorem, z ironią, bardzo zaskakującej i esencjonalnej książce „Pewna forma życia”.
To korespondencja pomiędzy autorką, a stacjonującym od ponad 6 lat w Bagdadzie, szeregowym armii amerykańskiej, 39-letnim Melvinem Mapple’em (do wojska wstąpił późno, bo nie miał już żadnych widoków na przyszłość; koczował na przedmieściach Baltimore u prowadzących stację benzynową rodziców, a marzenia związane z byciem pisarzem, gwiazdą rocka, malarzem czy aktorem upadły, ponieważ nie miał do tego talentu), który postanowił do niej napisać, gdyż potrzebuje świadomości istoty ludzkiej, pozostającej na zewnątrz, a jednocześnie na tyle mu bliskiej, by okazała zrozumienie, nadając sens i formę jego życiu. Melvin pragnie istnieć dla Amélie, być pewnym wątkiem w jej głowie, bowiem uważa, że pisarz posiada szczególny wgląd w ludzką duszę, a wybrał akurat ją, ponieważ przeczytał wszystkie dzieła i zauważył, że przedstawia w nich odmienność, wszakże nie odbiera ludziom godności, nie osądza, nie krytykuje, pisze dziwnie, ale to absurdalne uduchawia, wzmacnia, pozwala przetrwać i jakoś się odnaleźć – ta świadomość napawa ją „groteskową dumą”, bo nagle czuje się pisarką uniwersalną, ale jednocześnie nie ma ochoty słuchać osobistych bolączek oraz zwierzeń anonimowego człowieka, bo zdolność wczuwania w niedolę bliźniego jest u niej obecnie na wyczerpaniu, aczkolwiek treści listów Melvina budzą respekt i sympatię (zwłaszcza szczerość i potęga wyobraźni), pochłaniając do tego stopnia, że zaczyna na nie czekać, a po przeczytaniu ich natychmiast udziela odpowiedzi; choć z reguły nie lubi długich wiadomości od czytelników (autorka ma w zwyczaju odpisywać, bowiem jak sama stwierdza: „cierpi na głód epistolarny”), gdyż ma wrażenie, że są tworzone pod wpływem absolutnej konieczności, stąd nim zabierze się za czytanie, zaczyna od sortowania: rozdziela nadawców znanych od nieznanych, listy, które przeczyta z przyjemnością od tych, które ją znudzą, grube epistoły od cienkich, dlatego że list upragniony jest krótki, nieupragniony opasły. Spotyka się to na wszystkich poziomach pragnienia: wyborne dania podawane są w małych porcjach, wielkie wina są serwowane z umiarem, piękni ludzie są szczupli, tête-à-tête to spotkanie, na które się czeka. Jest to reguła tak zakorzeniona, że nie ma co próbować jej zmienić.
Melvin koncentruje się głównie na gehennie swojej przeogromnej tuszy: w dniu zaciągnięcia się do wojska ważył 55 kg przy wzroście 1,80 cm, a obecnie jest to 180 kg – jego otyłość (i otyłość wielu innych żołnierzy, bo jest to problem zbiorowy, w związku z czym armia wydaje horrendalne sumy na pożywienie i coraz to większe mundury; tutaj plusem jest fakt, iż solidarność nie pozwala się złamać, bo znoszenie spojrzeń, uwag i szykan to udręka najgorsza z możliwych) jest obrzydliwą pociechą, konsekwencją wypchania pustki, ukojenia strachu, bo człowiek wraca z walki w stanie szoku, zdumiony, że jeszcze żyje, przerażony, i pierwsze, co robi po zmianie spodni, to rzuca się na żarcie (…) Niewiarygodne, ile może pochłonąć. Dostaje małpiego rozumu. Coś w nim pękło. Nie chodzi o to, że lubimy tak jeść, ale to jest silniejsze od nas, za jedzenie moglibyśmy się pozabijać i być może o to nam chodzi. Z brzuchem bliskim pęknięcia okropnie się cierpi. Człowiek przysięga sobie, że już nigdy więcej, że za bardzo boli. Nazajutrz znów musi wrócić do walki, oglądać horrory jeszcze gorsze niż poprzedniego dnia – do tego nie można przywyknąć (…) Ci, którzy stamtąd wracają, mają w sobie jedną wielką pustkę (…) To, co wtedy odczuwamy nie jest przyjemnością, tylko jakąś obrzydliwą pociechą.
Melvin twierdzi, że dźwiga brzemię własnych zbrodni, że w ten sposób demonstruje poczucie winy, bo występki ciążą mu na sumieniu, to dowód szacunku dla tych, których skrzywdził – to potworny oraz widowiskowy akt sabotażu, coś w rodzaju śmiercionośnej klapy bezpieczeństwa, ponieważ sabotuje system, ale wymiar czynu zdaje się być samobójczy, bo nie trafia do celu, tylko samoistnie się niszczy: mówi się, że trzeba jeść, żeby żyć. My jemy, żeby umrzeć. Popełniamy samobójstwo na raty. Jesteśmy tak spasieni, że ledwo przypominamy ludzi, a przecież w bulimię popadli ci najbardziej ludzcy z nas. Są tacy, którzy widzieli potworność tej wojny i żyją jak przedtem. Nie budzą we mnie podziwu. To nie brawura z ich strony, tylko brak wrażliwości.
W pewnym momencie mężczyzna zdradza Amélie swój największy sekret, mianowicie, by jakoś zaakceptować własną tuszę i znieść płynącą z zewnątrz pogardę wymyślił, że jest ona dodatkową osobą, którą nazwał Szeherezadą – „ochrzcił własne sadło imieniem kobiety”, która po zgaszeniu światła obdarza go miłością (ale nie fizyczną, bo do tej już nie jest zdolny).
Z jednej strony pragnie schudnąć, bo jest mu ciężko i bardzo się tego wstydzi, a z drugiej nie potrafi oraz nie chce przejść na dietę, bo raz, że się uzależnił, a jedzenie to narkotyk taki sam jak inne, no i łatwiej handlować doughnutsami niż koką (…) Ze wszystkich narkotyków żarcie jest najbardziej szkodliwe i najbardziej uzależniające, dwa nie chce zabić Szeherezady (w niewyjaśniony sposób ona daje mu szczęście), a trzy uważa za sprawiedliwe, że cierpi za swoje haniebne czyny, dlatego też podchwytuje trochę ironiczną propozycję autorki o zrobieniu ze swojego ciała sztuki w postaci kroniki otyłości, będącej jego własnym dziełem, czyli dla artysty jedyną racją istnienia: Melvin uznaje, że jego sztuka ma wydźwięk polityczny, gdyż ujawnia światu horror wojny, bo jego waga daje wyobrażenie o zasięgu ludzkich strat, mówi również o niemożności powrotu do pozorów normalności.
W pewnym momencie ma miejsce coś niespodziewanego: korespondencja się urywa, i to ze strony Melvina – początkowo autorka, w natłoku obowiązków, nic sobie z tego nie robi, ale potem zaczyna się zastanawiać czy Melvin zginął czy po prostu znudził się rozmową i zerwał z nią kontakt? To pytanie tak ją nurtuje, że za wszelką cenę postanawia znaleźć odpowiedź – i znajduje, bardzo zadziwiającą.
A jaką, to już nie napiszę, bo popsuję zabawę tym, którzy mają zamiar przeczytać 😉
„Pewna forma życia” to książka o ludzkich słabościach, nałogach, zaburzeniach, o tym, jaki wpływ ma na człowieka to, co dzieje się w jego życiu i to w jakim środowisku się obraca, o odrzuceniu i wyśmiewaniu odmienności, o tworzeniu iluzji, również o relacji autor-czytelnik, tym, gdzie jest granica poufałości między nimi, o podejściu pisarza do otrzymywanych listów i o tym co można nazwać prawdziwą sztuką.
Polecam.
Czy opasłe ciało żyje? Jedynym znakiem tego, że nie umarło, jest to, że wciąż przybiera na wadze. Taka jest logika otyłości.
Człowiek wyobrażający sobie, że ma więcej do powiedzenia, daje dowód nieposzanowania innych, a brak obycia czyni go nieinteresującym.
To krępujące być adresatem gorących pochwał, na które, własnym zdaniem, się nie zasłużyło.
Artysta, który nie wątpi, jest osobnikiem równie przygnębiającym jak uwodziciel zachowujący się jak zdobywca w okupowanym kraju. Za każdym indywidualnym dziełem kryje się ogromne roszczenie, by móc zaprezentować własną wizję świata. Jeśli takiej zarozumiałości nie zrównoważą katusze niepewności, artysta stanie się potworem będącym dla sztuki tym, kim jest fanatyk dla wiary.
Mylić coś tak niewinnego, jak korespondencja z autorem, z biurem pośrednictwa lub z protekcją dowodzi wyjątkowo złego smaku.