„Kiedyś zajdę tak daleko, że nie zobaczę już nic. Żadnych świateł. Tylko ciemność. Kiedyś się nie obrócę” – „Pieczeń dla Amfy” autorstwa Salci Hałas

Liczę złote liście strącane chuchnięciami wiatru.

Liczę pod sino-kobaltowym niebem w przegadanej rzeczywistości.

Jeden. Dwa. Trzy.

Niech się stanie.

Cztery. Pięć. Sześć.

Obojętność.

Zakłamanie.

Siedem. Osiem. Dziewięć.

Szumy. Trzaski.

A po dziesięć

Niekochanie.

 

Wciągam duszący dym kadzidła, bo dusić się nim lubię najbardziej, aż do upojenia.

Upijam łyk gorącej kawy, a gdy kończę przewracać kartki jest już zupełnie zimna.

Zimna jak polecona mi przez Ciebie ta niesłodko-hipnotyczna książka z potarganych życiorysów : całe spektrum buzujących poruszeń pod pokrywą śniegu, a chodzi o „Pieczeń dla Amfy” autorstwa Salci Hałas.

 

Bohaterkami są 2 mieszkanki pomarańczowo-szarego gdańskiego Falowca, gdzie objawia się „lśniąca, głęboko turkusowa i opalizująca” Matka Boska Falowcowa – zmienna i wyobrażona (po przeprowadzonych badaniach okazuje się grzybem występującym endemicznie): zielonowłosa, obawiająca końca świata, niektórych robaków i bliskości, pogrążona w długach wdowa Maria Mania (Mikołaj był alkoholikiem i hazardzistą, a zmarł z przedawkowania metafety), która posiada białą bulterierkę Amfę (znalazła ją w trakcie śnieżycy, zatem odczytała to jako „prezent od rzeczywistości”) i biznes na spółę z Jeremim: ulokowaną na cmentarzu kwiaciarnię oraz mająca 3 zgarnięte z ulicy psy (Edek, Śledź i Matka Czeszka), nieślubnego syna Borysa z byłym, który się nie interesuje i nie płaci, pracująca jako ekspedientka w „Żabce”, a po godzinach obcinająca zwierzaki Elwira – kobiety piszą wspólnie bajkę terapeutyczną, jaką mają zaprezentować „Pani Świrolog”, gdyż poznały się na terapii zorganizowanej przez UE  dla kobiet wiążących się z niewłaściwymi mężczyznami, bowiem po Mikołaju Maria poznała w przejściu podziemnym niestabilnego spawacza stoczniowego Czarka, który podobnie jak ona jest złożony z „zepsutych i pokurwionych części”, stąd tak naprawdę w środku nie wierzy, że ktoś może go kochać i w ogóle, z kolei głodna jakiegokolwiek zainteresowania Elwirka toczy nieustanne boje z rozchlanym wałkoniem Łysym. Gdzieś obok jest jeszcze trzecia bohaterka – zagadkowa, nie do końca realna dziewczynka Zombi, czyli usilnie tłumione, lecz jednak nawracające, niewygodne i przykre widmo przeszłości Mari Mani.

Maria i Elwirka często w oparach skrętów i z paczką  herbatników spotykają się „za Żabką”, bo tu po drugiej stronie falowca i tak nikt nas nie widzi i nie słyszy w tej szarociemności styczniowej strasznej i nie musimy udawać, że jesteśmy lepiej nastawione, mniej polskie, bardziej europejskie i na dotację unijną zasługujące. I możemy sobie ponarzekać na legalu. To sobie narzekamy. I jest nam nawet od tego trochę przyjemniej, bo się w tym narzekaniu jednoczymy i relacje społeczne mamy, bo gdyby nie wypieranie, dostałybyśmy pierdolca. A tak jesteśmy sobie szczęśliwe. Czasami. Troszeczkę. Lubimy to. Gdybyśmy nie opowiadały sobie bajek? Gdybyśmy w nie trochę nie wierzyły. Zwariowałybyśmy ostatecznie od nadmiaru świadomości. A tak, jakoś dajemy radę.

 

„Pieczeń dla Amfy” to 446 stron  (Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA) wyłapanej jednym uchem opowiastki ulicznej przesyconej kobiecymi majakami, obłędami, nadziejami, rozczarowaniami, ale i małymi radościami. To trochę brutalna przyśpiewka, trochę sms, klechda, przesąd, a trochę poezja oraz przekleństwo losu albo innej wiedźmy, gdzie przeważa fragmentaryczność i strumień podświadomości, a neologizmy przeplatają się z wulgaryzmami, marzeniami oraz celowymi błędami językowymi. Tekst ma swój własny rytm, taki liryczno-rapowy, i choć jest pozbawiony upiększeń, bo w pełnej krasie ukazuje paskudną monotonię, to postrzeganie i zaklinanie drobiazgów czyni go miejscami magicznym. Dominuje tu hasłowość, lapidarność, dosadność, mowa potoczna, język surowy, reklamowy, ale i uwznioślony, z elementami mądrości wytachanych z sesji terapeutycznych i feministycznych pism. To istny kalejdoskop emocji, jednak z przewagą tych smutnych, podbarwionych gorzkim dowcipem, który absurdalnie mimo swojej czerni i beznadziei bawi, bo paranoidalny humor wydaje się być krańcową odpowiedzią tam, gdzie zawodzi oko i logika. Rozmowy należą do tych codziennych, ale nierzadko poruszane są tematy poważne (egzystencjalne, społeczne, psychologiczne, filozoficzne), wzbogacone odwołaniami do religii, kultury czy literatury.

Książce zarzuca się, że jest wtórna, bo podobna stylem i żartem do pisarstwa Doroty Masłowskiej, tyle że niższych lotów, że zbyt długo, nudno, że czasem jakieś przegadane, ale co z tego: ja to i tak kupuję, bo odnalazłam się w tej rynsztokowej baśni i umiem uporządkować ten chaos. Po swojemu.

Kwiaty są drogie i chwilowe, lepiej kupić rzeczy, na ślub nawet już nie wszyscy, coraz mniej, jest trend, żeby zamiast kwiatów dać na schronisko dla sierotek albo hospicjum. Ale umarłym jeszcze kupują, bo umarłym nie da się kupić rzeczy, bo by ukradli. Znaczy żywi, oczywiście, by ukradli. Kwiaty są umarłym tak samo niepotrzebne, ale żywi je kupują, a potem inni żywi je kradną.

Pan Bóg dał dziecko, na dziecko jednak nie dał, bo Pan Bóg to nie opieka społeczna, tylko byt niezależny, odległy i transcendentny, i wiadomo, że takimi rzeczami zajmować nie będzie się. Bo to są babskie sprawy.

Świat jednak wciąż trwa, chociaż nikt nie wydaje się być z tego zadowolony.

Zamiecie wszystko, zawieje, potem stopnieje, napada, stopnieje, i tak z dziesięć razy na zmianę jeszcze, a potem przyjdzie wiosna, baronowo. Ale na razie uwierzyć w to trudno, mimo że to odwieczny cykl przyrody.

Co do rzeczywistości i istnienia, to w zasadzie nic nie wiadomo i lepiej odpowiedzieć nieistniejącemu głosowi niż chamsko i wulgarnie zignorować.

Żyjąc w społeczeństwie, nie należy za głośno rozmawiać z głosami, co do których istnienia nie ma się całkowitej pewności.

Kto się nigdy nie nauczył być dzieckiem porządnie, to potem dorosłym też być nie umie.

Rzeczywistość to takie miejsce, gdzie może zdarzyć się wszystko.

Jak się nie samej ma problem, to zawsze raźniej.

Sama wiedza nic nie znaczy. I zmiany nie czyni.

Marzec. Czas najstraszniejszy. Jak przed końcem wyroku. Dni dłuższe nawet, tylko nie wiadomo po co, bo w tym popołudniowym świetle szarosinym tylko więcej chujozy widać, a wiosna nie wiadomo kiedy przyjdzie, a jeszcze zanim przyjdzie, to musi się ten cały śnieg najpierw stopić. 

To, że coś zawsze było, zupełnie nie oznacza, że w przyszłości też będzie.

Historia kołem się toczy, a moda powraca.

W wariatkach mieszkają Dzikość i Nieprzewidywalność.

Śmietnik jest ważnym miejscem. Dla ludzi i zwierząt. Odbywa się tu selekcja i recykling. Zwierzęta przychodzą nocą. Ludzie są całodobowi.

Minie. Wszystko mija. Czasami dobrze, jak ktoś o tym przypomni.

Starzy ludzie tak mają, prawda? Że zapadają w coraz dłuższe drzemki, jakby się już znudzili rzeczywistością. Jakby życie było przereklamowane. Niektórzy latami tak zasypiają.

Żeby kogoś uratować, trzeba odbyć podróż. Droga jest trudna. Zazwyczaj jest zimno. Jak nie jest zimno, to są inne przeciwieństwa. Tsunami. Drapieżne zwierzęta. Albo demony.

Każdy się boi swojej paranoi.

Jak coś nazwiesz, to już jest twoje. I trzeba się o to troszczyć. I martwić.

Pomiędzy mądrością, a głupotą rozciąga się jeszcze pas ziemi niczyjej.

Strach jest ciemny. Szeroki i rozciągliwy. Czasami siada gdzieś dalej. W cieniu. 

Wampir ma problemy z tożsamością. Jest też zmęczony wiecznym smutkiem. Męczy go żądza krwi, potrzeba miłości, pamięć o ludzkiej części natury, rozdwojenie jaźni i wyrzuty sumienia. Co jest częstą przypadłością wampirów. Nic nie cieszy, wszystko już było… Zgorzknienie.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Literatura, Literatura i oznaczony tagami . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *