Sięgnęłam po cieniutką książkę autorstwa Olgi Hund, bowiem napis na okładce „Psy ras drobnych” sugerował, że jest o psach, a ja przecież tak mocno kocham psy, jednak po przeczytaniu kilku stron już wiedziałam, że rzecz prezentuje się bardziej cierpko i nie ma nic wspólnego z puchatymi milusińskimi.
Bo oto 28-letnia kobieta ląduje w krakowskiej placówce z objawami postępującej apatii, utrudnionej koncentracji i nadmiernej płaczliwości, z myślami samobójczymi, skłonnością do nadużywania leków, zaleganiem w łóżku oraz unikaniem ludzi (choć w istocie wszystko zaczęło się od stąpających po posypanych solą chmurach wygłodzonych wilków, które zgromadziły się nad jej głową, ze złością tę sól pogryzając i od przekonania, że świat przesyła zaszyfrowane informacje, ona ma skłonności profetyczne oraz że szacunek do siebie jest dla mnie nieosiągalny, zostały mi smutek i wstręt, a między nim wypełniacz łez) – to rzecz jasna wskazuje na silną depresję, jednak malująca sobie powyginane palce u stóp pani psycholog, która podsuwa odbity przez kalkę zamierzchły test i karteczki z pojemniczkami TAK JEST, TAK NIE JEST, NIE WIEM wydaje się tym zbytnio nie przejmować; zresztą taki lekceważący stosunek charakteryzuje resztę personelu, gdyż przydział sal odbywa się na chybił trafił, czyli tam, gdzie akurat jest wolne łóżko, a poniedziałkowe Zebrania Społeczności bardziej są ułudą niż miejscem do faktycznego omawiania problemów.
Aczkolwiek nie tylko specjaliści zawodzą, bo i rodzina, która w czasie odwiedzin woli siedzieć w domu niż na tym syfiastym korytarzu (w zasadzie syf jest tutaj wszechobecny), z kimś, komu się poprzestawiało w łepetynie z nie wiadomo jakiej przyczyny.
Chorzy są więc pozostawieni sami sobie, stąd bezcelowo błądzą, wzajemnie uprzykrzając oddziałową codzienność, zwłaszcza nowym, którymi początkowo trzeba gardzić, następnie się ich przyzwyczaja, na chwilę zaczyna lubić, ale to do pierwszej kłótni, bo potem znowu się obgaduje, krytykuje i dokucza.
W zasadzie to każdy wie, że do kluczowych zajęć należą tu omamy, fobie i smutki. I kombinowanie fajek. Różne transakcje.
Czasem ci z piekiełka zajdą na górę, czyli lepszą część, bo dla podleczonych, gdzie słychać zdawkowe rozmowy, zapamiętuje się imiona, wymienia złotówki na papierosy, są kwiatki i telewizja, wszakże szybko zostają stamtąd przepędzeni okrzykiem: Wypierdalaj na dół!
To wypierdalają.
A już szczególna nuda świszczy weekendami, ponieważ nawet nie ma obchodu, ale wtedy też najwięcej ze sobą rozmawiają – głównie o mężczyznach i dlaczego się tu znaleźli: w tym szpitalu, który przypomina nabity ludźmi statek, kiwający się na wzburzonym oceanie. To taka antyarka załadowana smutnymi i samotnymi kobietami, kobietami o fatalnej kombinacji genów, kobietami do wyginięcia. Antyarka nikogo nie ratuje i donikąd nie zmierza. Ona tylko wypływa na sam środek oceanu, gdzie być może wymrą w nas, jej pasażerkach, te wirusy świńskiej melancholii, co atakują dusze, mózgi i serca.
Tu gdzieś jest na pewno dziurka, przez którą na pokład dostaje się woda i ona tę naszą antyarkę podtapia.
„Psy ras drobnych” to książka, która niestety nie powaliła mnie na kolana, więc dobrze, że liczy zaledwie 117 stron i to przy bardzo rozsypanym tekście (Korporacja Ha!art); a może właśnie by mnie powaliła, jakby była znacznie dłuższa, zdzierająca kolejne warstwy i wgryzająca głębiej? Tego już się nie dowiem.
To taka krótka, chaotyczna relacja o ludziach odrzuconych i zapomnianych przez wzgląd na swoją inność i zupełnie inny stopień wrażliwości oraz nieumiejętność radzenia sobie z trudami życia, którzy trafili (i cały czas tam wracają, ale w coraz to gorszej kondycji) do szpitala psychiatrycznego w Kobierzynie, gdzie wszystko funkcjonuje nie tak, jak powinno, więc ciężko, by przy tylu zaniedbaniach, przebywający tam pacjenci mogli się na nowo poukładać. No nie sposób.
Język jest lekki, miejscami ironiczny, pogardliwy, czasem niby smutny, a czasem niby zabawny, a to NIBY dlatego, że mnie ani tak naprawdę nic nie rozpłakało, ani nie rozśmieszyło, choćby gorzko – może dlatego, że fakty są zaserwowane tak „na sucho”, mimo że rzeczywistość brudna i bolesna.
Bo przecież los albo pan bóg sprzyjają bogatym.
Szpital to wczasy dla smutnych dzieci, żeby wszystkie były w jednym miejscu.
Nie chcesz tu być, ale prosisz, żeby ci otworzono.
Nie ma tu zresztą ani powietrza, ani ruchu. Wszystko stoi w miejscu: czas, my, nasze choroby.
Bóle, smutek i ataki paniki pojawiają się i znikają, nuda zostaje.
Świat na zewnątrz jest serio szybki.
Bo co to jest szaleństwo? Ta psychiczność? To my na wolności wszyscy tak samo popierdoleni, prawda, jesteśmy, tylko tu się rozchodzi o to, jak se ktoś radzi z tym, no, z rozczarowaniem. Czyli wtedy, jak ni chuja nie dostaje tego, czego chce. I jak się spokojnie rozczaruje, to zdrowy, a jak pokaże, że jest rozczarowany, przykładowo, wyjebie we wiatę przystanka, a akurat patrol będzie jechał, to już psychiczność.