„Pomiędzy zimną pościelą a zawiesistym mrokiem moja samotność jest większa niż kiedykolwiek” – „Sen zimowy” autorstwa Goli Taraghi

Wspinam się po szarej porowatości pustaków, które są tak lekkie, że z łatwością mogę je podnieść. Ugaszczam się na chwiejnym szczycie i gram z niebem w chmurowe kalambury.

Czerwonym skrawkiem pylącej się cegły rysuję na chodniku obrazy istniejące tylko w mojej głowie. Niech zaistnieją też tutaj. Do momentu, aż zmyje je deszcz.

Zbieram zrzucone przez ociężałe drzewo mirabelki. Próbuję. Nie smakuje mi ich mętna kwaskowatość – za to marchewki wyciągnięte prosto z ziemi mogłabym jeść bez końca: nie przez wzgląd na marchewkę, tylko na hipnotyzującą zapachem ziemię.

Zbieram chrupkie stonki do słoika, by później i tak wypuścić ich pasiastość na zielone łąki.

Siedzę na starym wozie pośród świeżo rozwieszonych prześcieradeł, wdychając wilgotną świeżość proszku.

Zalewam spirytusem płatki róży, by rozpylać na próżną plastikowość lalek.

Balonom pozwalam fruwać na wolności.

Dopijam resztki fusiastej kawy z dna szklanek.

W wiedźmowym zielniku suszę magię roślin.

Srebrnym brokatem obsypuję wzorki z kleju.

Ranię palce krzakiem agrestu. I na przekór bólowi nie przestaję tego robić.

Z czasem poznaję ten ból w różnych odsłonach.

Trwa.

I wcale nie chce się odczepić.

 

Zupełnie przypadkowo natrafiłam na „Sen zimowy” autorstwa irańskiej pisarki Goli Taraghi, ale ja lubię takie oniryczno-dziwaczne przypadki, gdzie mogę zerknąć przez lupę przeszłości i poprzeglądać się w krzywym zwierciadle, by w efekcie zdać sobie sprawę, że przecież to gorzkie wydarza się naprawdę.

 

Teheran. Lata sześćdziesiąte XX wieku. Hermetyczna grupka mężczyzn (Haszemi, Azizi, Mahdawi, Anwari, Hejdawi, Ahmadi, Dżalili i Asgari) w obawie przed jakimikolwiek zmianami przesypia własne życie i dopiero u jego kresu, dotkliwie odczuwając samotność i niemożność powrotu do tego, co już było, zaczyna wyrzucać sobie bierność oraz tchórzliwość.

Bo choć „Sen zimowy” liczy zaledwie 162 strony (Wydawnictwo Książkowe Klimaty), to przez wzgląd na ciężką atmosferę i tyle momentami wydaje się za dużo; i nie chodzi o to, że jest nudno, z błędami, że język nie taki, jak powinien, ale o to, że przytłacza apatia, rutyna, odosobnienie, strachliwość, ostrożność, bezsilność, tęsknota, zagubienie i marazm, z których właściwe składa się ten tekst. Bohaterowie usilnie chcieliby coś zmienić, ale jednak pozostają boleśnie bezczynni.

Moje serce wciąż szuka tak wielu nowych rzeczy – tak wielu utraconych rzeczy.

Czekam, aż dane mi będzie doświadczyć czegokolwiek poza siedzeniem i samym tylko oczekiwaniem.

Dokądkolwiek byśmy się udali, wszędzie było lepiej niż tu. Tutaj nic już nam nie pozostało. Nie było niczego. I trzeba było tak właśnie zrobić. Rzucić się na głęboką wodę. Zrobić coś. Cokolwiek. Coś poza samym czekaniem, szacowaniem, kalkulowaniem i przeżywaniem niepokojów.

Żałują zaprzepaszczonych chwil, mimo to nie mają ochoty cofnąć czasu, ponieważ dochodzą do wniosku, że nic by nie zmienili; chcieliby zacząć od nowa i stamtąd zacząć być naprawdę, a potem znów rzucić wszystko i jeszcze raz rozwinąć skrzydła. Jeszcze raz ruszyć naprzód i być naprawdę sobą, wszakże chociażby tysiąc razy chcieli zaczynać od nowa, w ostateczności i tak dojdą do tego samego punktu, w którym są teraz.

Niby żyją razem, ale cały czas pozostają osamotnieni, bo skupia ich przy sobie jedynie desperackie poczucie tożsamości grupowej (a desperackie dlatego, że nie umieją funkcjonować w pojedynkę, brać odpowiedzialności za własne czyny i decyzje, bo łatwiej, bezpieczniej i wygodniej robić oraz myśleć stadnie), i nawet, gdy pojawiają się kobiety (potężna Tal’at i beztroska, pełna dziecinnej energii Szirin), które wnoszą siłę, dynamizm i chęć działania, to oni i tak z tego nie korzystają.

Opowieść ma charakter wspomnieniowy (najpierw wspomina narrator pierwszoosobowy, potem trzecioosobowy selektywnie relacjonuje historie z przeszłości poszczególnych bohaterów), z kolei styl miejscami bywa naprawdę poetycki, naznaczony symboliką, z elementami iluzji, ironii i realizmu magicznego, co tylko potwierdza ospałość i nieporadność mężczyzn, którzy wraz z nastaniem starości uświadamiają sobie przemijalność, nieuchronność losu oraz śmierci.

Ach, gdyby tak czas mógł zatrzymać się choć na moment, gdyby mógł podarować mi jedną małą chwilę. Zadumałem się. A może jeśli roztrzaskam zegar na tysiąc kawałków, zaciągnę zasłony, a potem zamknę drzwi i okna na cztery spusty, to ten uparty, cholerny czas wreszcie się ode mnie odczepi? Co za niedorzeczność! Przecież to moje serce zliczało każdą minioną chwilę. To moje serce każdym uderzeniem potwierdzało nieprzerwaną wędrówkę ku śmierci. Pragnąłem wierzyć, że śmierć nie oznacza końca. Chciałem wymknąć się nicości, która dniami i nocami wystawała pod moim oknem i nie spuszczała mnie z oka. Jeszcze większa niedorzeczność.

Ta książka, choć przesycona chłodem, cierpką nostalgią i mrocznością, jednocześnie wzrusza, przygnębia i daje do myślenia.

Móc oddychać w dzisiejszych czasach nie jest rzeczą łatwą.

Nieszczęście się nie zapowiada, trzeba być zawsze przygotowanym.

Człowiek jest istotą zapominającą. Kiedy odczuwa ból, podnosi krzyk i robi wiele hałasu, ale później puszcza wszystko w niepamięć. Ból też nie trwa wiecznie. Albo zostaje zaleczony, albo człowiek się do niego przyzwyczaja.

Człowiek tu trochę da, a tam odrobinę uszczknie. Do pewnego stopnia się zgadza, a do pewnego sprzeciwia. Trochę jest, a trochę go nie ma. Życie to pewnego rodzaju układ.

Ktoś, kto chce iść, nie pyta. Nie czeka. Po prostu rusza w drogę.

A więc i dziś dobiegło końca. Całe szczęście.

Co za przedziwne uczucie: niczego nie oczekiwać. Absolutnie niczego. Świat opustoszał. Opróżnił się z miejsca, czasu i ze mnie.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Literatura, Literatura i oznaczony tagami . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *