Zasadniczo nie odczuwam nic.
Tylko zapach niezapominajek i konwalii – nie mniej odurzający zmysły niż „Bellevue” autorstwa Ivany Dobrakovovej.
Ale tu może oszaleć umysł.
Co kiedy jest już szalony?
19-letnia Blanka właśnie zakończyła II rok studiów i pragnie wypocząć gdzieś z dala od rodzinnej Bratysławy, niestety jej chłopak Peter nie daje się namówić na wyjazd do USA, ponieważ woli ten czas poświęcić na czytanie lektur obowiązkowych do egzaminów końcowych oraz robienie powtórek z hiszpańskiego – dziewczyna wpada więc na pomysł odbycia wolontariatu w „Bellevue”, czyli ośrodku dla niepełnosprawnych w Marsylii, gdzie będzie miała zapewnione darmowe zakwaterowanie i wyżywienie, a przy okazji doszlifuje język francuski, zwiedzi piękne miejsca, pozna interesujących ludzi, spędzi z nimi miłe chwile oraz nabędzie nowych doświadczeń – plan wydaje się być cudowny, zwłaszcza, że samotna podróż w nieznane przebiega w atmosferze podekscytowania, które na miejscu potęguje obraz trzykondygnacyjnego budynku, rozpościerającego na wzgórzu ponad miastem, tuż obok bambusowego zagajnika i oleandrów, gdzie witają ją pozostali wolontariusze: Luca, Martina, Elena, Drago, Isabelle, Yasmin i Ingeborg, którzy już na wstępie wydają się być od niej bardziej otwarci, energiczni i pozytywnie nastawieni do tej trudnej rzeczywistości.
Jednak dziewczyna początkowo zaciska zęby, na nic się nie skarży, stara nawiązać bliższe relacje ze współtowarzyszami oraz bojowo i z uśmiechem wykonywać swoje zadania, pomimo to z czasem widok nieforemnych, drżących, wykrzywionych w grymasach, tikach, wydających nieartykułowane dźwięki rezydentów, których trzeba umyć, ubrać, nakarmić, ogolić, uczesać, zmienić im pieluchę, wytrzeć ślinę, założyć protezę, wsadzić na wózek, sterować tym wózkiem, zmagać z ich humorami, usiłować rozszyfrować, co mają do powiedzenia, czego potrzebują, zachowując przy tym pełen profesjonalizm i takt wybudzają tkwiące w jej głowie demony; kalectwo i bezradność paraliżują strachem (boi się że zrobi im krzywdę, że ich nie zrozumie, boi się zderzyć z ich gniewem), ona zapada coraz mocniej w sobie i odtąd chce już tylko uciec, bowiem nie może pozbyć się obrzydzenia, jakie wzbudzają w niej niepełnosprawni, jednocześnie czuje litość, niechęć i złość, do tego dziwne pokrewieństwo, wzniecające natrętną myśl, że wystarczy wypadek albo ślepy los i stanie się taka sama jak oni – jednocześnie nienawidzi się za to, że jest sprawna i truchleje na myśl, że mogłaby tę sprawność stracić:
przechodziłam obok nich jak olbrzym i dyskretnie odwracałam wzrok, gapienie się na nich wydawało mi się równie niestosowne jak omijanie ich wzrokiem, za wszelką cenę próbowałam zachowywać się naturalnie, udając, że nie ma w tym nic dziwnego, że komuś brakuje obydwu nóg, że głowę ma dwa razy większą niż normalny człowiek, że ręce ma niby patyczki, cienkie i poskręcane, że ślina cieknie mu po brodzie, że śmierdzi moczem i zaschniętymi fekaliami, że czyjaś twarz skamieniała w jednym grymasie.
Między ludźmi jestem zupełnie spięta, nie wiem, co zrobić z ciałem, zupełnie jakby nie należało do mnie, jakby było na doczepkę, jakby było balastem, który muszę za sobą ciągnąć.
Nie możne się na niczym skoncentrować, traci apetyt, cierpi na bezsenność, męczą ją biegunki, duszności, wymioty i obsesyjne myśli o własnej niedołężności oraz śmierci, do tego boi się że kogoś zabije, że spowoduje wypadek, podpali siłą woli drzewa, a potem świat, że ludzie jej nie znoszą, kontrolują, czytają w myślach, otrują, chcą porwać, uwięzić, oddać do haremu, złowieszczo patrzą, szczerzą zęby, knują, wyśmiewają, współczują, życzą śmierci, śledzą, gardzą, prowokują, chcą zniszczyć nie tylko ją, ale całą jej rodzinę, a że wiedzą o niej wszystko, to celują w słabe punkty, ponadto czeka ją paraliż, skończy na wózku, ciało wymknie się z rąk, będzie bezwładna, z luźno zwisającymi kończynami i cieknącą śliną, zafajdaną pieluchą, której nie będzie miał kto zmienić, wyrzucona do domu opieki, gdzie tak naprawdę nikt się nią nie zainteresuje – zatraca się w wirze, który ją wciąga, leci w dół, nie ufa nikomu z otoczenia, nie ufa swoim zmysłom:
uprzytomniłam sobie, że jestem na świecie całkiem sama, raptem naga i bezsilna jak chory na wózku podczas porannej toalety, niepewna tego, czy utrzymam w ciele mocz, stolec, ze świadomością, że w tej nowej przestrzeni nie ma niczego, czego mogłabym się chwycić, żadnych pewników, i że moje ciało jest zupełnie bezbronne, bezwładne jak ciało noworodka, że po dziewiętnastu latach wybudziłam się z dzieciństwa, a to jest rzeczywistość, od której nie sposób się uwolnić. Ani za pomocą leków, ani narkotyków. Tylko moja obnażona świadomość, a wokół próżnia.
Blanka jest coraz bardziej rozchwiana: raz płacze, innym razem wybucha niekontrolowanym śmiechem, raz ma ogrom energii, a zaraz potem nie ma siły wstać z łóżka, co obrazują jej zmienne stany i zmienne nastawienie:
postanawiam, że się przystosuję, nauczę się, jak to działa, tak jak cała reszta, za nienawiść będę odpłacać nienawiścią, a Bellevue jest wprost stworzone do tego, by to przetestować, nigdzie przecież nienawiść nie występuje w takim stężeniu jak tutaj, wszystkie te kaleki, poniżane każdego dnia podczas toalety, przy każdej intymnej czynności, które ciągle muszą się oglądać na pielęgniarzy, a ci jawnie z nich drwią, śmieją im się prosto w twarz, emanując zdrowiem, mocnymi łydkami i dziarskim krokiem, gdzie indziej mogłabym zobaczyć tyle desperacji i frustracji naraz, podanych jak na tacy, poczęstuj się, wystarczy sięgnąć ręką, to nieszczęście jest niemal namacalne, mury przesiąknięte wrogością, fałszywe uśmiechy i udawana wesołkowatość. Tak, to jest to miejsce, które zrobi ze mnie nowego człowieka.
Uśmiecha się pogodnie, rozkoszuje, że jej to nie dotyczy, a po jakimś czasie przygniata ją niepokój i się wycofuje:
osuwam się na ziemię i jest mi obojętne, że gapią się na mnie chorzy na wózkach, że niektórzy nawet się do mnie uśmiechają, jakby im to pasowało, że już się nie wywyższam, że wreszcie jestem na ich poziomie, a może nawet lepiej, jeszcze bliżej ziemi niż oni, jeszcze bardziej na dnie, wizja, że mam problemy, na pewno napawa ich szczęściem, życzą mi tego, nienawidzą mnie, to nienawiść uczyniła z nich kaleki, to nienawiść ich ukształtowała, zdeformowała, niezmierzona siła nienawiści.
By znowu wpaść w kolejną euforię:
właściwie od kilku dni mam wrażenie, jakbym była innym człowiekiem, jakbym się zmieniała w kogoś silniejszego, piękniejszego, w kogoś, kto jest bardziej świadom swego bytu. Czuję pulsowanie krwi w żyłach, czuję, jak każda molekuła nabiera mocy, chwilami mam świadomość całego swojego ciała i wiem, że to nie koniec, że ten proces jeszcze potrwa, ten postęp, przemiana, to zaledwie pierwszy krok. Mam coraz mniej litości dla niepełnosprawnych, to przecież zwykłe robactwo, zdechlaki ukrywające się przed światem w ośrodku, nie mogą stanąć na własnych nogach i mocować się z życiem jak reszta ludzi, tak bardzo boją się konfrontacji, że ich ciało poddało się terrorowi strachu, powykręcało, każde odpowiedziało po swojemu, tikami, atrofiami, padaczkami, koślawością, ale w zasadzie wszyscy jedziemy na jednym wózku, leniuchy! tchórze! impotenci! (…) człowiek musi być silny, nie bać się życia, potrafić stawić mu czoło, pokonywać przeszkody, nawet z olbrzymim wysiłkiem, ale własnymi siłami albo z pomocą dobrego przyjaciela, nie uciekać się do łez, słabości, nudności, depresji, nie brać leków, zagłuszających lęk, co sama do tej pory robiłam, całymi latami, właściwie od czasu, kiedy zaczęłam sobie zdawać sprawę z tego, jak przerażający i straszny jest świat, ale teraz nadeszła pora, żeby sobie udowodnić, że jestem wystarczająco odporna, że dam radę, że parę kalek mnie nie złamie, nie upokorzy, że się z tego wykaraskam, może nawet będę się musiała bronić rękami-nogami, ale sama, bez pomocy lekarzy.
W gruncie rzeczy bohaterka nie potrafi odnaleźć się w świecie, gdzie toczy się niesprawiedliwa, nierówna walka o zachowanie jakiejkolwiek godności oraz normalności, a ponieważ sama w sobie jest zaburzona, lękliwa i chwiejna, to powracają do niej tkwiące gdzieś głęboko krzywdy, których jak dotąd nie przepracowała, nie uświadomiła sobie, nie pogodziła z nimi (i nie godzi na wiele rzeczy, które na co dzień dostrzega), a jedynie tłumiła lekami, co ostatecznie doprowadza do tego, że ląduje w szpitalu psychiatrycznym, gdzie nie odczuwa żadnych wyrzutów sumienia, żadnych porywów duszy, tylko pustka, tylko ta biała szpitalna sala i twoje spowolnione ruchy, twoje przyblokowane myślenie, twoje przygaszone spojrzenie (…) zajmuje ci kilka dni, zanim zapamiętasz układ sal, konstelację stołów, sof, gdzie są toalety, gdzie stołówka, zanim się choć trochę zorientujesz, przyzwyczaisz do nowego miejsca, ale czas nic dla ciebie nie znaczy, nie odczuwasz go, nie płynie, żyjesz teraźniejszością albo nawet nie, wcale nie żyjesz, a jedynie bytujesz.
A gdy wraca do domu, trochę obojętna od farmaceutyków, trochę pokrzepiona miłymi słowami i spojrzeniami, to wewnątrz i tak chciałaby się rozpuścić i spłynąć, zatrzymać całą tę maszynerię, wyjść z siebie jak z pociągu, zachowywać się, jakby mnie to nie dotyczyło, jakby to wszystko działo się obok mnie, chciałabym się przyglądać z boku, tylko się przypatrywać, stać się postronnym obserwatorem. Przemiana mojego ciała, która dotychczas wprawiała mnie w zachwyt, nagle zaczyna mnie przerażać, czym ja się właściwie staję, co to za monstrum potrafiące sterować własnym wzrokiem? Nie chcę żyć w tym świecie pełnym nienawiści, niepewności, samotności i idealnie się w niego wpasować, być jedną z nich, gdyby się tylko dało, wróciłabym do beztroskiego dzieciństwa, do nieświadomości. Ale nie ma odwrotu, to zupełnie oczywiste, przekroczyłam już niewidzialną granicę, zza której nie ma powrotu.
Raptem widzę, czuję, wiem, że nadal jestem, że na zawsze będę w ośrodku Bellevue.
„Bellevue” to spisane na 287 stronach (Wydawnictwo Słowackie Klimaty) studium szaleństwa i niemocy. Bohaterka wciąga czytelnika w mroczny świat swojego umysłu w tempie rozpędzającej kolejki górskiej: najpierw powoli, entuzjastycznie i z pewną naiwnością, wynikającą z wykreowanych przez siebie wyobrażeń podjeżdża do góry, by potem zadusić się gwałtownym haustem powietrza na widok zupełnie nieoczekiwany tudzież drastyczny, który w trakcie zjazdu paraliżuje ze strachu, wybudza demony i doprowadza do obłędu.
To literacki toksykant złożony z kryzysów, lęków, zaburzeń, ułomności, traum, omamów oraz depresji, a zależność, dzięki której odczuwa się wsparcie nie ma nic wspólnego z kojącą równoprawnością i niesieniem pomocy, ponieważ działa na zasadzie kolczastego rzepu wplątanego we włosy, czyli: z histeryczną bezgwiezdnością się na tobie uwieszę, a ty prowadź.
To również nieumiejętność komunikowania z samą sobą i z otoczeniem, wynikająca z braku zrozumienia chyba na każdej możliwej płaszczyźnie, a w szczególności siebie.
To bolesne powroty do przeszłości, ale też niechęć stłuczenia szklanej bańki dzieciństwa – to strach przed dorosłym życiem.
Książka została napisana dość chaotycznie, ale to doskonale oddaje mentalną kotłowaninę bohaterki. Język jest prosty, ale prowokatorski i dosadny, dzięki czemu staje się autentyczny w odbiorze. Fabuła to tak naprawdę nic odkrywczego czy skomplikowanego (ot nastolatka wyjeżdża na wolontariat i nie mogąc poradzić sobie z tym, co tam zastaje zaczyna popadać w paranoję; a ta paranoja jest już prezentowana wręcz fotograficznie), wszakże ciężkie jest to, co dzieje się w Duszy.
To bardzo wewnętrzna twórczość – warto ją „poczuć”.
Tym, co mnie tu irytuje są akapity zakończone przecinkiem.
Bo czymże innym jest depresja, jeśli nie jasnością umysłu, zrozumieniem faktycznego stanu rzeczy.
Depresja jest wtedy, kiedy człowiek zna każde pęknięcie na suficie, kiedy sufit zna lepiej niż samego siebie.
Kontrolowanie ciała to nie wszystko, dorosłość to naturalnie także czytanie w myślach.
Człowiek nie ma prawa odbierać sobie życia, to strasznie egoistyczne, wobec rodziny i bliskich, ale czasami, gdy człowiek czuje nieznośny psychiczny ból, czasami to przynosi ulgę, kiedy… no, właśnie…