Krzyk niezgody rozbrzmiał mocny,
lecz okazał niepomocny.
Czy zdławiony? Czy dziwacznie nieczytelny?
Ciche drżenie. Milknę już.
Bez bezkarnie zawirował,
człowiek szloch w ramieniu schował –
rozpacz ma tu kącik dźwiękoszczelny.
Potajemnie wezmę nóż
i wyryję ostrzem baśnie.
Nikt nie zaśnie. Nikt nie zaśnie.
W czerni nieba gwiazda gaśnie.
Niosę bukiet białych róż.
To za dużo. To za wiele.
Nieodpłatnie żalem dzielę.
Morze moje pełne burz.
Przymus-uśmiech nikło tkwiący
trawi Duszę jak kwas żrący.
Sztucznie wesół nie jest dzielny.
Same doły. Zero wzgórz.
Siedzę w mglistej łez pomroce:
nic mi nigdy nie migoce –
chłodny obszar światłoszczelny.
Senne mary są tuż tuż.
A te cienie co pląsają
dodatkową ciemność dają.
Każdy zmysł niewierzytelny.
Na ślepo wróż.
Nic mnie nigdy nie wyzwoli.
Bo bolało i wciąż boli.
Smutek bardziej niż subtelny.
Z kart nadziei zwiało kurz.
Nie wierzę już.
Nie wierzę już.
(autor: ja)