Wciągam zapach polnych kwiatów: pachną błotem, wolnością i nektarem.
Potem koncentruję nos na gorzkawym aromacie ziół.
Gładzę błyszczące, skórzaste liście i włochate łodygi.
Urzekam jaskrawą soczystością barw oraz pastelową łagodnością, ale mimo wszystko wolę chłodne odcienie zieleni.
Przedzieram się przez ten dziki labirynt i w zasadzie… w zasadzie mogę tu zaginąć.
Och…
Mogłabym zakopać się w stosach kwiatów i tak umrzeć wśród nich. Czy istnieje piękniejsza śmierć? Nikt nigdy by mnie tam nie znalazł. Rozpuściłabym się w tym obezwładniającym zapachu, ususzyła się po ciemku na gazetach – przedziwny ludzki kwiat. Jak długo schłaby lipa, a jak długo ja? Jaki jest właściwie wskaźnik usychalności człowieka?…
Przeczytałam czułostkowo drastyczne i tak siedzę sobie „W ciemność” Anny Bolavej zapatrzona. I gdy już już wydaje mi się, że mogę wstać i przejść obok, że to takie proste, to nagle uświadamiam sobie, że przecież nigdzie nie pójdę, bo ta ciemność należy też do mnie.
A ja nie potrafię się z niej wyplątać.
Mogę tylko czasem chłodzić głowę, zamykać oczy i wciągać wonność macierzanki, bo tkwię na tym strychu i boleśnie uprawiam swoje szaleństwo.
Anna Bartákova to wykształcona kobieta, która mieszka samotnie w domu ulokowanym na czeskiej wsi. Jej głównym źródłem dochodu jest tłumaczenie tekstów w jednej z praskich firm, gdzie zasadniczo zatrudniła się wyłącznie po to, by wiejskie plotkary nie spisały jej na straty, ponieważ dzięki temu stwarza pozory, że wiedzie życie „porządnej obywatelki”; zamknęli się i dali mi spokój. Zyskałam społeczną akceptację. Przedstawiłam dowód, że zaliczam się do porządnych, odpowiedzialnych, dorosłych ludzi. Płynnie wtopiłam się w nurt obowiązującej przeciętności, wpasowałam się w jeden z szablonów. Nie zwracać na siebie uwagi, nie wychylać się, żyć po cichu…
Jednak jej serce tak naprawdę bije w zupełnie innym rytmie, bo od 4 lat, od wiosny do jesieni, od wschodu do zachodu, a nawet dłużej, pośród drobnych robaczków, roju muszek, i brzęczenia pszczół zrywa zioła, a to zrywanie jest prawdziwą sztuką: dłoń ma harmonijnie współgrać z drzewem, a ruchy mają być odpowiednio skoordynowane, aczkolwiek czasem coś burzy upragnioną harmonię, jak choćby pogoda, brak drabiny, rozdarty kwiatostan, karłowaty egzemplarz, pozlepiane lub pokryte ciemnymi plamkami pączki; kwiaty i zioła muszą być świeże, dorodne i zdrowe – po prostu królewskie i właśnie wtedy zrywa w zamroczeniu, niemalże chciwie, garść za garścią.
Anna, z długimi, rozwianymi niczym nimfa włosami przemieszcza się na starym rowerze, ciągnąc za sobą równie stary wózek i zajeżdża to na rynek koło młynówki, to na sokolską łąkę obok stawów, żałobną aleję przy cmentarzu, nad rzekę przy Bubnie, w pobliże Kamiennego Młyna, by zrywać soczyste mlecze, babkę, krwawnik, żołędzie i kasztany, dziki bez, lipę drobnolistną, liście brzozy, malin, porzeczek oraz orzecha włoskiego, nagietek, jasnotę, dziewannę, melisę, miętę, skrzyp polny, rumianek, czerwoną koniczynę, podbiał, szałwię czy wiązówkę błotną, co wcześniej czyniła jej babcia, ale wtedy były inne czasy i to się doceniało, a teraz postrzega jako dziwactwo.
Wymykam się wszelkim wyobrażeniom o tym, jak wygląda przyzwoite życie, a tacy jak ja nie mają lekko na wsi. Na wsi, gdzie są miejsca, za które gotowa byłabym umrzeć. To mój dom i już choćby dlatego moje serce bije w innym rytmie. Ale także ich dom; to skomplikowane. Na szczęście w ciężkich chwilach pomagają mi zioła. Otaczają mnie ze wszystkich stron, to dla mnie rosną. Dlatego wiem, że nie robię nic złego. Ja też żyję tylko dla nich, to tak oczywiste, że wypowiedziane na głos musiałoby zabrzmieć fałszywie. O ziołach się nie mówi, zioła się zbiera. Kiedy mam dobry dzień i ludzie zostawiają mnie w spokoju, jestem szczęśliwa. Niczego innego już w życiu nie pragnę. Tylko żeby udał się kolejny dzień i żeby wtorek przyszedł jak najszybciej. Żeby tak bardzo nie bolało, a do skupu trafił jeszcze jeden pełny, przewiązany sznurkiem worek.
Zioła nadały jej życiu sens: za ich sprawą pojawili się różni ludzie, wydarzenia i sytuacje, potem wszystko albo poznikało albo się poplątało (ale również przyniosło ukojenie w najgorszych chwilach), bo Anna miała kiedyś bliskie osoby (miała męża Vaška i dobre relacje z kuzynkami: Marcelą i Milušką) i ustabilizowane życie, które z jakiegoś powodu się posypało, a ją skłoniło do zapadnięcia się w sobie oraz niekontrolowanych, zatrważających zachowań, których potem nie umie sobie przypomnieć – pewne są tylko zioła, jako że dzięki nim zyskała jako taką równowagę, ale i to kiedyś musi się skończyć…
Każda roślina jest ważna, każda musi być moja. Żadnej nie zostawię. To wojna, która nie ma końca. Wieczny kołowrót pąków i kwiatów, aż można się rozchorować.
Bo Anna choruje: choruje fizycznie (nie ma apetytu, traci włosy, sinieje, a ból tłumi dużymi dawkami opioidowych leków), z czym początkowo walczy, trochę to ignoruje, bo może?
Zostawiam za sobą rozpaczliwe ślady, może w cichej nadziei, że pójdzie po nich ktoś, kto mnie ocali. Niepozorne, słabiutkie pragnienie, które umiera, zanim jeszcze narodzi się na dobre, i nie wypływa nigdy na powierzchnię. Jestem z tym sama – i tak właśnie ma być.
Wszakże jej psychika jest już tak rozchwiana, tak destruktywna, że oddala i pogrąża się coraz mocniej, bo w takim stanie i z taką duszą może być tylko gorzej.
Źródło mojego bólu spoczywa głęboko i już niewiele można na to poradzić. Wiem o tym. Już zdecydowałam, co zrobię. Nic dziwnego czy niezwykłego. Po prostu nic. Po prostu będę tutaj – bo tu jestem sobą.
Jedyne ukojenie w tym, że im dalej w ciemność, tym większy ogarnia mnie spokój.
Ale za jaką cenę?
„W ciemność” to 296 stron (Wydawnictwo Książkowe Klimaty) umierania. Szeleszczącego, siniejącego i oblepionego lękiem umierania.
Jest amok. Pasja. Osamotnienie. Wykluczenie. Niezrozumienie.
Obojętność i tęsknota.
Rozpad.
Introwertyzm.
Niepokój.
Zagubienie.
Może ucieczka? Może rozpacz? Może nadwrażliwość? Jakieś traumatyczne doświadczenia?
Umysł bohaterki tka osobliwe iluzje, które przysłaniają obraz świata zewnętrznego, bo to powieść makabrycznie wewnętrzna, drobiazgowa, ale chaotyczna, niedopowiedziana i pełna sekretów. Mroczna. Ciężka. Fascynująca.
Liryka śmierci nafaszerowana symboliką i cudownymi, wręcz sensualnymi opisami.
Tu jest duszno, tak okrutnie duszno oraz nieszczęśliwie
Tak znajomo.
Ból i wściekłość, narosłe w mojej dziurawej duszy, niosą się w przestrzeni i cichną dopiero w koronach drzew. Upadam na beton. Jestem pod kreską.
W nocy wszystko słychać lepiej.
Życie zawsze boli.
Jak świat światem gniew i złość to substancje wysoce łatwopalne.
Człowiek, który zbiera zioła, zawsze ma zbyt mało czasu, stopniowo zaczyna tracić zmysły. Nieustannie pragnie uchwycić istotę piękna każdego z gatunków i to obraca się przeciwko niemu. Człowiek, który naprawdę kocha zioła, jest inny niż wszyscy i z czasem przestaje o tym mówić.
Miło zobaczyć, jak radziłaby sobie natura, gdyby nikt jej nie poskramiał. Radziłaby sobie doskonale i ta myśl łamie człowiekowi serce.
Strych żyje własnym życiem, sam decyduje, co oddać, a co pochłonąć. To podstępne miejsce, które oddycha i tchnie żarem, a kiedy zacznie się ruszać, straszliwie szeleści…
Nic nie pali się lepiej niż stare dzieje. Można na nie plunąć, a ogień tylko zmieni na chwilę kolor; przeszłość nie zdoła zatrzymać pożaru.
Niech to, co zbyt trudne, rozpłynie się w ciemności, uleci z wiatrem w górę pomiędzy drzewa.
Ból zawsze jest mniej dotkliwy, kiedy człowiek nie pozwala sobą zawładnąć.
Dlaczego drzewa kończą równie podle jak ludzie?
Człowiek jest na świecie sam – cokolwiek by w życiu przeżył i kogokolwiek poznał. Sam kładzie się do łóżka i sam zmusza rano nogi, żeby jeszcze ten ostatni raz podjęły wysiłek. A potem cały, ciągnący się w nieskończoność dzień… wypełnić minutę po minucie. W okolicach podwieczorku znów zaciska zęby. A wieczór… kto wie, czy w ogóle nadejdzie.