„Szczęście jak cię nie chce, to cię nie chce” – „Teoria pandy” autorstwa Pascala Garniera

Gdybym mogła zedrzeć z nieba chmury, to zdarłabym i przykryła nimi do snu pochmurnego.

Gdym mogła założyć ciężką suknię z oceanu, to założyłabym, by ciężko opaść na dno.

Nie mogę namacalnie.

Mogę za to zedrzeć czerń nocy i w czerni tej posępnej owinąć ostatecznie.

Owijam.

Bez gwiazd i księżyca.

Szeptem.

 

Piękno, to coś, co mnie oszałamia, sprawia, że tracę zmysły. Często jest to piękno pełne grozy, makabryczne, samotne albo sekretne, jednak tym razem było to piękno okładki bogato zdobionej niczym tapeta wyścielająca królewską komnatę, a chodzi o „Teorię pandy” autorstwa francuskiego prozaika Pascala Garniera.

 

Pewna październikowa niedziela. Godzina 17.30. Małe bretońskie miasteczko. Dworzec kolejowy, a na nim Gabriel, czyli tajemniczy mężczyzna nie wiadomo skąd i nie wiadomo po co, który lokuje się w miejscowym hotelu, gdzie poznaje niezwykle osamotnioną recepcjonistkę Madeleine. Nieopodal hotelu restauracja „Faro”, którą prowadzi zmartwiony zdrowiem przebywającej w szpitalu żony José. W restauracji osobliwa i wiecznie nagrzana para: Rita oraz Marco – ona w nim nieszczęśliwe zakochana, on nieszczęśliwy, bo jego ojciec w dalszym ciągu żyje, a już powinien umrzeć, to wreszcie skończyłyby się problemy finansowe. Pośród nich milcząco wysłuchujący i wspaniale gotujący Gabriel – spoiwo nieszczęśliwców, do którego lgną ze swoimi straszliwymi historiami. W tle strzępy wspomnień: surowy kurczak pieczony nad ogniem, podziemny parking, płonący kolega i ten drugi, co z zemsty zjadł szafę, elfia twarz córki rozłupującej homara, śpiąca w cieniu bambusowych korali żona, zapach ziół prowansalskich, węgla i skórek z melona, koty bawiące w ganianego, plastikowe algi w akwarium, chmara much, oślepiająca biel, wesołe miasteczko, lepka wata cukrowa, karuzela, strzelnica i ustrzelona na strzelnicy panda, którą José usadził przy stoliku. Panda bezkrytyczna, wzbudzająca zaufanie, promienna, łagodna, entuzjastycznie nastawiona do ludzi oraz świata, nie upierająca przy zmianach, naiwnie zachwycająca, szczęśliwa wszędzie i otwierająca ramiona, w których obiecuje pocieszyć każdego. Tylko czy uśmiechnięte pluszowe oblicze jest jednoznaczne z uśmiechniętym i pluszowym wnętrzem?

 

„Teoria pandy” to objętościowa krótka książka, ponieważ liczy sobie zaledwie 191, pokrytych dość sporą czcionką, stron (w tym nawet kilka jest pustych) (Wydawnictwo Claroscuro), ale… jeśli chodzi o bogactwo treści, to jest ona naprawdę solidną, wielowymiarową księgą, bo porusza i aspekty egzystencjalne, i filozoficzne, i psychologiczne, i społeczne, i zapewne przy jeszcze mocniejszym zagłębieniu odkryje się więcej i więcej. Historia niby prosta, lapidarna, powolna, lekka i przyjemna, a jednak już od samego początku tak podskórnie napinająca, skłaniająca do podejrzeń, że nie może być tak urokliwie, bo zbyt dużo tu niedomówień, tajemnic oraz osnuwającego wszystko i wszystkich smutku. Tak – smutek jest tu wszechobecny, a pragnienie dzielenia się nim z wzbudzającym ufność na pierwszy rzut oka i po kilku sympatycznie zamienionych słowach  „pandowatym” nieznajomym świadczy o tym aż nadto; zwłaszcza, że ten nieznajomy pojawił się z niewiadomego powodu właściwie znikąd i tylko słucha, a o sobie nie mówi nic, no ale przecież słucha, więc okazuje zainteresowanie, prawda? A ludzie tak łakną opowiedzieć o własnych dramatach, wyrzucić to, co boli najbardziej, łakną czyjegoś zainteresowania, choćby było złudne, bo przecież tak banalnie zmanipulować opuszczonego, zalęknionego, cierpiącego i niepogodzonego. Dla jego chwilowej ulgi. Dla własnej korzyści. Albo dla stępionej od rozpaczy Duszy. Dla uśmierconego za życia, bo śmierć jest tutaj cieniem żywych; truchta sobie tuż obok, bezlitośnie przypominając.

Bardzo emocjonalna, choć powściągliwa.

W tonie figlarnie niepokojącym.

Melancholijna.

Z desperacji tudzież udręki uszyta.

O sensie i bezsensie traktująca.

Podstępna.

Zaskakująca.

Na potęgę kunsztowna.

I taka boleśnie prawdziwa.

Poza wielowarstwowością, iluzorycznie cukierkową, bo mroczną atmosferą, nieprzewidzianym zakończeniem, choć intuicyjnie przewidzianym, że będzie szokujące, lecz nie wiadomo w jaki sposób, niezwykle przemyślaną konstrukcją bohaterów i  przemyślanym ukierunkowaniem treści, jestem absolutnie zauroczona językiem, no bo jak ma nie zauroczyć: miasteczko rozpuszczające się nocą jak cukier w kawie, lampa nieporadnie nawiązująca do rozwiniętego kwiatu, namorzynowy las zagmatwanych wspomnień, pejzaż domniemany, bo nie ma obowiązku, by w niego wierzyć, zatwardziały sufit, niezdecydowane niebo potrząsające chmurami, sierp księżyca koszący gwiazdy, kobiecy śmiech przypominając plusk kropel deszczu na naciągniętej tkaninie parasola i deszcz znudzony samym sobą, miasto pobłyskujące od snów, błękit nieba, od którego można postradać zmysły, jak mają nie zauroczyć smutki, które robią nam dobrze i ludzie żywiący się obłokami, no jak?

Bardzo polecam. Tak bardzo, że muszę sięgnąć po „Jak się ma twój ból?” tego pisarza, bo ponoć ta książka ma być jeszcze lepsza.

Nie oceniaj książki po okładce mówią, a mnie się opłaciło.

Trzeba się bardzo nachodzić, kiedy idzie się donikąd.

Życie grozi śmiercią. Zwłaszcza jak jest się biedakiem.

Gdy tylko człowiek rusza przed siebie, zawsze dojdzie za daleko. Orientuje się dopiero wtedy, gdy trzeba wracać. Bo zawsze trzeba wrócić.

Upojenie wyzwala w człowieku to, co nieludzkie.

Zawsze jesteśmy trochę podglądaczami, nawet jeśli zdarza się to mimo woli.

Bo taki jest los przedmiotów – przechodzić z rąk do rąk.

Czasem człowiek robi coś, nie wiedząc po co.

Zgoda, to odbicie w lustrze nie zawsze zachwyca, to prawda, że bywają dni, kiedy ma się ochotę je rozbić, ale nie robimy tego, bo potem trzeba by było stanąć oko w oko ze ścianą, a jej ohydna gęba jest jeszcze gorsza niż nasza własna.

Cóż, każdy ma swoje drobne wady.

Jeśli egzystencja jest tylko zwykłym hobby, nie ma pewności, że nastąpi jakieś jutro, a tym samym, że przeżyło się jakiekolwiek wczoraj.

Czym byłby cud bez świadków?

Niektórzy noszą swoje fatum z elegancją.

Śladów stóp można szukać na śniegu, na piasku, ale w mieście?… Chodniki całe są nimi pokryte, asfalt jest od nich napuchnięty, obrzmiały, zdeformowany. Idą, przychodzą, odchodzą, wracają, drepczą, szurają, wloką się. A potem, po chwili wahania zrywają się i znikają gdzieś na zawsze, wysoko w górze…

– Wszystko, co dobre się kończy.

– Dlaczego?

– Bo inaczej nie wiedzielibyśmy, że było dobre. A poza tym tak już jest i nic się na to nie poradzi.

Życie jest nieznośne po utracie szczęścia, to nieuchronność losu. Ledwie człowiek je dostrzeże, a już drzwi się przed nim zatrzaskują, na zawsze pogrążając go w żalu. Nie ma gorszej udręki.

Z horyzontem jest zawsze ten sam problem, nigdy nie wiadomo, gdzie się tak naprawdę kończy. Musi tam być jakaś dziura, tak, jakaś otchłań bez dna.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Literatura, Literatura i oznaczony tagami . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *