Bukiet z szyszek, kasztanów oraz liści to moje kwiaty listopada.
Kruche, roztaczające odurzającą woń ziemi i lasu.
Ale bladość ciała przesycę aksamitem czarnej orchidei.
Dygoczę od chłodu przepływającego strumyka i od chłodu własnych myśli.
Wzrokiem szukam rudości umykających wiewiórek i niemalże czuję wilgoć sierści tej umykającej.
Uchem wyłapuję mchu i krzewów poszepty, ryk jelenia i ptaków rozkoszną gadaninę – wyjątkiem jest żałośnie złowrogi krzyk kruków, jednak tak bliski memu nastrojowi ponuremu, że zawsze zdaje się być na miejscu.
Pod palcami przesypuję koraliki jarzębiny z zaklętym w nich dzieciństwem.
Mam na uwadze jabłka prażone z cynamonem i jaskrawą mięsistość dyni.
Chrupkość orzechów. Fiolet śliwki. Cierpkość pigwy. I kleistość syropu klonowego.
Zawsze wolę te ciężkie zapachy korzenno-skórzasto-żywiczne.
Dym palącego się drewna i orientalno-piżmowy zaduch kadzidła.
Ambra. Kaszmir. Cedr. Paczula. Czarna herbata. To dopiero początek.
Choć nie przeszkadza mi nuta eleganckiej słodyczy; raczej gdzieś w oddali tańcująca, jednak czasem może wedrzeć się z perwersyjną pieszczotą wanilia, morela, róża czy pudrowa mistyczność irysa.
Pamiętam o gorzkich pomarańczach, lukrecji, truflach i jaśminie.
Nałogowo zapalam świece i rozstawiam wszędzie podrygujące płomyków miliony, a książki gładzę z osobliwą czułością, bo wiem, że tam mi lepiej niż gdziekolwiek.
Jest jeszcze bardziej niewyraźnie i zmysłowo.
Swetrzyście. Z lampionem. Rzewnie. I wrzosowo.
Zatapiam się. Podtapiam. W ciemności. Ciszy. Deszczu i zmęczeniu.
W oka mgnieniu. I półcieniu. Tym świadomym zapomnieniu.
Długą sukienką rozwiewam mgłę, bo wiruję w niej bez opamiętania, bliska obłędu.
Przedzierając przez kamienną ścieżkę niczym z najmroczniejszych baśni pełnej elfów, duchów, wiedźm, driad, nimf czy rusałek. Może gdzieś są skrzaty, może fauny, a może sam król olch.
Tego nie wiem, ale mocno wierzę w tę sekretną maestrię.
Tak jak wierzę w moc, powab i otuchę Natury.
I w ten ostatni jesienny spacer, który odbyliśmy na Babią Górę, czyli najwyższy szczyt Beskidu Żywieckiego (1725 m.n.p.m) i całych Beskidów, a drugi co do wysokości poza Tatrami.
Powędrowaliśmy szlakiem czerwonym z Przełęczy Krowiarki (opłata za parking wynosi 15 zł za cały dzień, a bilety wstępu do Babiogórskiego Parku Narodowego 6 zł za normalny i 3 zł za ulgowy), by kolejno dotrzeć na Sokolicę, Kępę, Gówniak i Babią Górę właśnie.
Podejście jest raczej strome, wąskie, obfitujące w skalne schody oraz tunele z kosodrzewin.
Nie widzieliśmy po drodze praktycznie nic, ponieważ dzień był wyjątkowo mglisty.
Nic przed sobą i nic za. Ani po prawej. Ani po lewej. Nic pod nogami. Nic nad głowami.
W głowie marzenia. Wokoło dżdżenia. Mgła buty spienia. A w Duszy westchnienia.
Jedynie od czasu do czasu zamajaczyła magiczna wielość tonacji zieleni, a chodzi o to, że zrywami odsłaniał się skrawek drogi jak poniżej, jednak…
…krajobrazy z platform widokowych wyglądały w ten oto sposób
Spokojna podróż w obie strony, czyli około 11 km, zajęła nam mniej więcej 5 h z krótkimi przystankami na ciepłą herbatę i wyrównanie oddechu, bo umysłowe imaginacje w takiej scenerii towarzyszyły od początku po sam kres.
Byliśmy My i spowite monumentalne.
Człowiek może zobaczyć tyle, ile warunki atmosferyczne mu pozwolą.
Na łasce Przyrody.
Aczkolwiek był moment, że zagarnęła suknię, rozdmuchała chmury i błysnęła słońcem, by ukazać skrawek własnego arcypiękna i zaostrzyć apetyt na odwiedziny w pełnej krasie widokowej. Widowiskowej.
Coś genialnego. Na samo wspomnienie i poczucie tęsknię oraz drżę z ekscytacji.
Ach, i może panoramicznie nie widzieliśmy nic zupełnie, ale… widzieliśmy dawno niewidziany śnieg, więc rozentuzjazmowani tymże widokiem ulepiliśmy naprędce mini bałwanka.