„Ludzie czasami są straszni, gorsi niż świnie, gorsi od najgorszych zwierząt. Ludzie są czasami… Ludzie są czasami jak… Ludzie” – „Przez ucho igielne (sploty)” autorstwa Jána Púčeka

Splatam słowa i wianki.

Bransoletki splatam.

Wspomnienia nieugłaskane.

I fantazje niezmierzone.

Tasiemki w gorsetach.

Włosy w warkocze.

Wzrok z Tobą splatam i dłonie.

I to liczy się najbardziej pośród splecionej przez Nas w tym życiu słodko-kojącej ciszy.

 

Chcąc posmakować Słowackich Klimatów sięgnęłam po książkę z tej serii, a więc „Przez ucho igielne (sploty)” autorstwa Jána Púčeka i niby było dobrze, co nie oznacza, że fabuła szczególnie przyjemna, a jednak wcale nie tak fajnie, bo u mnie bez nadmiernej dawki emocji, a ja potrzebuję wręcz kotłującego wewnątrz nadmiaru: nie ma tu magii więzi, którą bym znała i nad którą mogłabym i w ogóle z osobistego zniechęcenia chociażby chciała się roztkliwiać, a wydaje mi się, czuję z potoku słów autora, że akurat tutaj o to chodzi, o tę więź.

 

Chłodny listopadowy wieczór, a w listopadzie powietrze jest pełne śmierci – śmierdzi jak mokra zgnilizna, spalony wosk i chryzantemy. Na ulicach przekrzykują się skrzypiące szkielety drzew i człowiek tylko czeka, kiedy z żalem posypią się na ziemię, kiedy zostanie po nich jedynie równo ułożona sterta drewna. 85-letni Jan Hollý (Janko, Jańcio, Tatuś, Dziadzio) stoi  na tylnych schodach swojego domu, powoli pali papierosa i wie, że umiera, że to właśnie teraz nadszedł ten czas, i mimo że wydawało mu się, że tego chce, że jest przygotowany, bo przecież nawet u góry w Gaiczku lata temu postawił sobie grób, to jednak… trochę by jeszcze na tym świecie ze swoją Bożeną (Bożka, Boba, Mameńka) pobył.

Myślał, że ze śmiercią już dawno się zmierzył, ale teraz nie był tego całkiem pewien. Śmierć. Tak, przyjdzie. Tylko co robić, kiedy teraz, na samym końcu, zachciało mu się jeszcze troszkę pożyć? (…) Wygląda na to, że człowiek najwięcej dowiaduje się o śmierci dopiero wtedy, kiedy sam zaczyna umierać. Do tego momentu wszystko to jedynie domysły. Przypuszczenia. I naiwne wyobrażenia.

Odchodzi. Tuż po Nowym Roku.

Ale pozostaje we wspomnieniach najbliższych, z których można się dowiedzieć o jego dość beztroskim, choć ubogim dzieciństwie w towarzystwie 3 sióstr (Marianka, Milka, Hledvika) i narodzinach brata Joško, gdy był już młodym kawalerem, spotkaniach z kolegami, miłości do kina, praktykach u budowniczego majstra Huberta Angeliniego, który potem daje mu pracę, o służbie w piechocie w Prešovie, małżeństwie z Marią, narodzinach dzieci (Viera, Mirek, Kamila), o tym, że razem z niegdysiejszym burmistrzem stryjkiem Martinem Škrovánkiem, z byłym żołnierzem, a obecnie nauczycielem w szkole podstawowej kapitanem Franciszkiem Šelepą, szwagrem Markiem Havelem i kierowcą autobusu Prokopem Slezarem oraz paroma innymi osobami przynależał do siatki holicko-hodonińskiej, która pomagała czeskim lotnikom oraz pozostałym prześladowanym podczas ucieczki z Protektoratu (przeprowadzali ich z Holíča aż na Węgry, z których tamci podążali dalej na południe), o tym, że ktoś na nich doniósł i w końcu zostali złapani przez gestapowców, którzy przerzucali go z obozu do obozu przez 5,5 lat, potem, cudem, uciekł, a Amerykanie umożliwili mu powrót do domu, o tym, że tej opowieści słuchała w Sali w Domu Katolickim, pobierająca nauki z krawiectwa u majstrowej Marty Mihálikovej 14-letnia Bożena, która z miejsca dla niego przepadła (Jan miał wówczas 33 lata), następnie podjęła pracę w jego szwalni (w więzieniu w Gollnow robił na drutach skarpetki i swetry dla dzieci, stąd pomysł), bo czepiały się go różne kontrole, więc potrzebował kogoś wyuczonego do tego zawodu, z papierami i po szkole tekstylnej, o tym, że nawiązali romans, a Maria otrzymała anonim i go opuściła, z kolei tamci byli już do końca razem i mieli 3 dzieci (Betka, Jorko, Dudka), o tym że musieli pozbyć się szwalni, bo doszło do prywatyzacji i wyprowadzić z Holíča do Trstína – o tym i o wielu innych snuje opowiastki jego wnuk, czyli autor tej powieści, które przenikają się ze wspomnieniami babci, która, gdyby chciała, powiedziałaby znacznie więcej, bo Jan nie zawsze był taki święty, ale po co? Po co teraz do tego wracać?

 

„Przez ucho igielne (sploty)”  to 332 strony (Wydawnictwo Książkowe Klimaty) prywatnej historii, co da się odczuć w ogromnym szacunku i ogromnej uczuciowości autora, które otulają każde wyznanie, wspomnienie, opowieść – to taka emocjonalna sklejka obrazków gdzieś tam błąkających w umyśle. Rodzinna saga. Mozaika pamięciowo-czułostkowa o własnych dziadkach: o trudach ich codziennego życia, o urokach dzieciństwa, młodzieńczych marzeniach, o miłości, odwadze, krzywdach, zwyczajach, goryczach, traumach, o sile i słabości, o nadziejach, obawach, starości, umieraniu, o tym ile człowiek może udźwignąć, jak pomóc i co wymyślić, ile razy upaść i ile powstać, a to wszystko na tle ciężkich czasów wojennych i powojennych na Słowacji; na tle, bo te burzliwe wydarzenia historyczne stanowią jedynie tło dla życia bohaterów, wpływając czasem na wybory, niwecząc plany, hartując i zniechęcając, zmieniając myślenie, położenie, nakazując zaczynać wciąż od nowa i od nowa, zupełnie inaczej niż było zamierzone, ale takie niespodziewane są przecież sploty ludzkich losów. Wszakże nie ma tu gloryfikacji, nie ma uświęcania, bo pokazane są również skazy, choć w bardziej delikatny sposób, czyli że nie jest dosłownie napisane, ale można się domyślić; podobnie jest z fałszem i zdradą przez osoby bliskie oraz niewolą, które albo są tylko napomknięte albo nawet przemilczane, a sam Jan nauczył się spoglądać na świat w zupełnie inny sposób, przez większość dnia miał zamknięte oczy. Kiedy już musiał je otworzyć, dostrzegał jedynie małe wycinki mieszczące się w ramkach pomiędzy uchylonymi powiekami – tylko to, co naprawdę chciał widzieć.

Historia jest niespieszna (chociaż mi się trochę nazbyt rozwlekała), mimo koszmarnych przeżyć napisana lekko, z dużą ilością ciepła, tęsknoty i zadumy, ale mnie niestety nie chwyciła za serce, nie zauroczyła, nie pozwoliła się rozsiąść, wzruszyć czy powzdychać (co nie oznacza, że nie współczułam albo się nie wkurzałam na okrucieństwo czy bezradność). Przebrnęłam przez nią, ale w niej nie zostałam i wiem, że nie będę wracała pamięcią, bo nie wywołała we mnie żadnych sentymentalnych odczuć, co podejrzewam, jest spowodowane brakiem doświadczenia takiej tkliwej relacji na owej płaszczyźnie, jakiej doznał autor; u niego zostało przywołane to, co serdeczne, u mnie pustka, zupełne nic lub to, co złe – i prawdopodobnie dlatego ta książka tak bardzo mnie nie ruszyła, bo z tego, co słucham i czytam: zbiera pozytywne opinie.

Należy spoglądać wstecz, ale do przodu również – najlepiej robić to równocześnie.

Wypada, żeby nieboszczyk w domu pogrzebowym miał na głowie kapelusz, kiedy cała reszta ściąga je z pietyzmem od razu przy drzwiach?

W gruncie rzeczy imiona nie są takie ważne. Imię się nie zgubi, nie rozpłynie, nie ucieknie jak mysz. Ale taka twarz, twarz każdego dnia jest inna. To, co było gładkie, przetną zmarszczki, co było śniade, zblednie i stanie się przeźroczyste. Przed twarzą nie da się uciec, każdego dnia zerka na nas z lustra i małpuje nasze grymasy; znowu jeden dzień, znowu o krok bliżej, a równocześnie dalej. Ile jeszcze kroków?

Przyszłość nie istnieje, każdy to wie, nie da się odgadnąć smaku przyszłego wina. Wszystko wiesz dopiero wtedy, kiedy przyszłość przeciśnie się przez mgnienie oka teraźniejszości, kiedy rozleje się na języku i zniknie w tobie – tak szybko wszystko zostaje za nami, tak szybko wszystko mija.

Czasem człowieka najdzie taka myśl, że może byłoby lepiej bez tych wszystkich murów.

Wciąż coś się wali, raz z jednej, a potem z drugiej strony, wali się, a ty możesz skręcać się i kurczyć w sobie, ile tylko chcesz, zawsze coś cię dopadnie. Nawet jeśli nie od razu. Nawet jeśli to ma potrwać dłuższą chwilę. Zawsze. Między oczy.

Jak już ktoś jest kurwą, nie pomoże nawet królewska korona.

Jednak wspomnień z niektórych wyjazdów nie nosi się w torbach, wspomnienia z niektórych wyjazdów przedostają się bezpośrednio do snów; są tym bardziej uporczywe, im bardziej chcemy o nich zapomnieć.

O człowieka trzeba dbać od spodu.

Zawsze, kiedy człowiek chce zamknąć drzwi jak najbardziej bezszelestnie, te zaskrzypią tak głośno, że byłyby w stanie obudzić nawet nieboszczyka, kiedy człowiek chce niezauważony wymknąć się z domu, może liczyć na to, że wpadnie na kogoś w drzwiach.

Bywa, że człowiek ma tyle szczęścia, że wdrapie się na szczyt niewielkiego wzgórza w momencie, kiedy jest dobra widoczność, wiatr milczy i ludzie jeszcze śpią, a on ma oczy szeroko otwarte (…) Na wzgórzu jest lepiej niż tam na dole, w mieście. Człowiek ma inną perspektywę. Znikają gdzieś cierpkie detale. Do nieba rzut beretem.

Czas zawsze płynie, nie należy do nikogo i nic go nie zatrzyma.

Cisza nigdy nie bywa dosadniejsza niż w zimie.

Kiedy w domu jest ciepło, wtedy zima staje się czymś, czym się już człowiek w ogóle nie przejmuje.

Dopóki nie zgaśnie światło, człowiek nawet nie zdaje sobie sprawy, jak dobrze może być w ciemności. Przecież tak naprawdę światło szkodzi ludziom, kradnie im słowa, ogłusza ich i wraz z puszczonym niepotrzebnie telewizyjnym pudłem każe im głęboko milczeć. Ludzie boją się ciszy. A w niej najbardziej tego huku, który przychodzi, kiedy człowiek zamilknie. Przestrasza nas szum krwi, ogłuszające tętno serca, straszą nas nasze własne myśli, czmychamy i unikamy ich, tak jakby z niczego przed nosem wyrosła nam przepaść. W ciszy stajemy się nadzy. Cisza wzmacnia uderzenia naszego serca i przypomina nam – jeszcze żyjesz, ale… (…) W ciemności cisza brzmi jakoś inaczej. Jest pełna szelestów, tykania, wierzgnięć i myśli, w tej ciemności nawet jedno słowo rozbrzmiewa niczym wybuch (…) Czegóż ta głowa nie wymyśla, kiedy człowiek zamknie oczy, kiedy przez chwilę nie przywiązuje do niej uwagi i myśli sobie, że nie myśli, prawda? 

Ten wpis został opublikowany w kategorii Literatura, Literatura i oznaczony tagami . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *