„W istocie jestem martwa. Nie wiem, dlaczego moje działające ciało w dalszym ciągu udaje, że żyje, chociaż lepiej by było, gdyby mnie opuściło” – „Ewa ze swych zgliszcz” autorstwa Anandy Devi

Unoszę się w bańce.

Och, i nie chodzi zaiste o to, że mieni się perliście od złotej cyrkonii słońca.

Że dryfuję przyjemnie w falach kryształowego powietrza.

Że jest lekko i figlarnie.

Duszę się.

Patrzę przez mydlany pryzmat.

Dźwięki docierają przytępione.

Unoszę się, gdyż tak bardzo pragnę się oddalić.

Bo wszystko tu takie nie moje.

Tylko nocą.

Nocą wyostrzam zmysły.

 

Błękitne książki są przeważnie smutne, więc i ta, w błękit wystrojona, zasmuca tak, że długo odsmucić się nie sposób – „Ewa ze swych zgliszcz” autorstwa Anandy Devi.

 

Akcja rozgrywa się w Mauritiusie (wyspa położona w zachodniej części Oceanu Indyjskiego), w fikcyjnej, peryferyjnej dzielnicy bloków Troumaron, zamieszkanej przez Kreolów (populacja wywodząca ze skrzyżowania rasy białej – francuskich kolonizatorów z rasą czarną – afrykańskich i malgaskich niewolników), czyli wspólnotę transetniczną, wykluczoną, gdzie funkcjonuje patriarchalna hierarchia społeczna. Dzielnica ta pozostaje na uboczu boomu turystycznego, bowiem turyści, choć przyjeżdżają tutaj często i licznie, to pławią się w lazurze wody oraz hotelowych luksusach, nigdy nie zapędzając dalej, czyli tam, gdzie panuje skrajna bieda.

Bohaterami jest czwórka 17-latków, w skład których wchodzi mieszkająca z bezrobotnymi rodzicami Ewa: ojciec chleje, wykorzystuje seksualnie matkę, gardzi nią na wiele różnych sposobów, a ona jest w tym tak bierna, że gdy ten krzywdzi córkę, to ucieka w bardziej atrakcyjny świat telenowel. Ewa oddaje swoje ciało mężczyznom, wierząc, że jeśli podchodzi do nich obojętnie, nie czując wtedy absolutnie nic, to w jakiś sposób nad nimi panuje, bo nie mają oni dostępu do czegoś najistotniejszego, czyli do wnętrza; ciało wzbudza pożądanie, jest  kartą przetargową, ułudnym narzędziem władzy.

W witrynach, w lustrach, w oczach pojawia się uciekająca bezustannie moja twarz. Nie chcę dać sobie zniewolić duszy. Będę wszystkim, tylko nie zniewoloną duszą. Tylko nie ptakiem o przyciętych skrzydłach. Gdy dostrzegam własne spojrzenie, mrozi mnie i przeraża. Mam sobie za złe, że jestem tak bardzo wrogiem samej siebie (…) Próbuję ustalić, gdzie znajduje się dno życia. Jakiej jest barwy. Do czego podobny jest punkt, z którego już nie ma powrotu, który mi wreszcie powie, kim jestem. Wciąż idę. Krok za krokiem, ale to ciągle ten sam krok, powtarzany w nieskończoność. Dreptanie w miejscu, tylko po to, żeby stać się zaprzeczeniem samej siebie. Drepcząc tak, mijam inne drepczące dziewczyny, inne kobiety, innych chłopaków, innych mężczyzn. Niektórzy prą do przodu ze spuszczoną głową. Inni się cofają. Wszyscy oddalają się, pozostawiając mnie samą. Moje ciało jest miażdżone przez przeciwne fale, przez zgiełk wiatrów. Biegną, żeby uciec, akceptując swoje srogie przeznaczenie. Utrzymuję się na powierzchni. Przez otwarte okno nikt mi nie odpowiada. Chciałabym zrozumieć, co na mnie czyha, co mnie prowadzi. Przyczynę tej odmowy. Co zakorzeniło we mnie negację (…) Wszystko mi się przydarzyło: życie i śmierć. Przeżyłam kilka żyć. I jeszcze inne, których nie pamiętam (…) Jestem niczym. Wypadkiem na trasie. Zmarnowaną rzeczą. Pojedynczą, unikatową, wykreśloną z rejestru. Noc mnie pożera. Jej żarłoczność nie zna granic. Kawałek po kawałku, obgryza, obskubuje. Ale się nie kończy (…) Ślizgam się do przodu, unoszona przez czas, unoszona przez nic (…) Mam sobie za złe, że jestem tak bardzo wrogiem samej siebie.

Jej głosem rozsądku, którego i tak nie chce słuchać, jest Savita, wywodząca z indyjsko-maurytyjskiej rodziny, co pozwala na przynależenie do wyższego szczebla w społeczeństwie (zresztą nie urodziła się tutaj, ale przymusowo osiadła po tym, jak cyklon zniszczył rodzinny dom). Rodzice dziewczyny upatrują największą nadzieję w edukacji, która ma pomóc wyrwać się z tego nikczemnego miejsca. Savita to przyjaciółka, odtrutka, ukojenie, które otwiera ją na „skrawek raju”; łączy je relacja nie tylko koleżeńska, ale siostrzana, nawet bliźniacza, trochę ocierająca o erotyzm, co nie oznacza, że chodzi tu o pociąg seksualny, lecz o poczucie szczególnego pobratymstwa, bliskości płci – kobieta, pośród męskiej dzikości, jest ucieczką, delikatnością, uśmiechem, oswobodzeniem, zrozumieniem. Uczuciem prawdziwym darzy dziewczynę zafascynowany poezją Arthura Rimbauda Sadiq (Sad), poprzez naśladownictwo której wyznaje jej miłość; Nikt nie wie, że można tak kochać, mając siedemnaście lat. Kąpię się w nocnej wodzie Ewy. Zanurzam w jej zamglonej wizji. Topię się w jej błocie, w jej niewinności. Mam w nosie to, czym jest, co robi. Jestem ukradkowym spojrzeniem na pasek ciała widoczny nad jej dżinsami. Jestem zaokrągloną piętą jej nagich stóp w sandałach. Jestem wspomnieniem jej jakże rzadkiego śmiechu, jej siły, jej wyzwania (…) Ewa jest moją racją bytu, jednocześnie stara się wyrzucić z siebie to, co negatywne, umieszczając swoje teksty na ścianach bloków. Jest też najbardziej jawnie i agresywnie zbuntowany Clélio, którego starszy brat Carl 10 lat temu wyemigrował do Francji, i mimo że obiecał ściągnąć rodzinę do siebie, to dotychczas tego nie uczynił, co z jednej strony daje mu nadzieję, że można żyć inaczej, a z drugiej odbiera wiarę w ludzi, potęgując przygnębienie (drugą inspirującą osobą jest wywodząca stąd pani prawnik). Chłopak, podobnie jak Sadiq, ma artystyczne uosobienie, ponieważ pięknie śpiewa oraz gra na gitarze, co świadczy o jego ogromnej, lecz tłumionej wrażliwości – prawdę mówiący każde z tych młodziaków jest wrażliwe, ale miejsce, w jakim przyszło im dorastać, rodzinne i społeczne wzorce, panująca tu polityka, przemoc, brud, nędza, zaduch, bezrobocie, przestępczość tudzież ordynarność już na starcie pozbawiają ich nadziei i marzeń o lepszej przyszłości: są znudzeni i zrezygnowani, przez co wyładowują się w bandyckich występkach oraz seksualnej dominacji nad kobietami, mimo że odczuwają przynależność do tej samej wspólnoty, która jest uniwersalna – do wspólnoty biedaków i wydziedziczonych, którzy lubią sobie wyobrażać, że są kimś innym, że urodzili się w dobrej strefie, w rodzinach, w których klęska nie jest zapisana w liniach dłoni ani w zgiętych kolanach.

Mamy nie do pary ramiona albo nogi, albo oczy. Jesteśmy ludzkimi odpadami produkcyjnymi (…) Nie możemy wyjechać. Możemy się wyzwolić, tylko wzbijając się w powietrze. Możemy się wyzwolić, tylko przez śmierć.

Jednak dzieje się coś, co wybudza Ewę z marazmu, co pozwala jej się odrodzić, powstać ze swych zgliszcz, wyrwać ze szponów i symbolicznie pomścić upadlane kobiety, zapowiadając tym samym, że można i trzeba zaprowadzić nowy porządek.

Będę podążać tyko za własną logiką. To, co ubywa ze mnie, wyciekające kropla za kroplą życie, przekształcając mnie w wampiryzującą noc, wykrwawioną istotę, nie ma już żadnego znaczenia. Zapiera mi dech wciskające się we mnie milczenie. Skupiam się na chodzeniu. Odtąd to jedyny ratunek (…) Kroczę, chociaż wolałabym biec ku sobie. Noc wibruje. Miasto drży. Wyszłam. Nic mnie już nie zatrzyma.

 

„Ewa ze swych zgliszcz” to pozycja krótka, bowiem liczy sobie zaledwie 144 strony (Wydawnictwo w Podwórku), ale od atmosfery beznadziei jest tak ciężka, że dźwiga się ją w środku do utraty tchu.

Książka-wyznanie. Opowieść Duszy. Najgłębsze rozważania, które z trudnością (i ze wstydu i z braku wiary) ujawniłoby się na głos.

Przedstawiona z dużym opanowaniem, ale to ten rodzaj opanowania i przez zaciśnięte zęby i z powodu martwoty.

Pełna goryczy, pustki, brutalności i osamotnienia.

Boleśnie szczera oraz symboliczna.

Jednak na przekór rozżaleniu i potworności napisana cudowną poetycką prozą, bo przecież właśnie tutaj można wypić słońce jak syrop, smakować ust słodkich jak ciastko z papai, wąchać włosy o zapachu algi i nocy, wpatrywać w aksamitne spojrzenie, marmurkowość wody czy niebo gęste od gwiazd, no i podziwiać ten nieprzyzwoity błękit, który uwielbia się na zatracenie…

Pomiędzy smutkiem a okrucieństwem linia jest cienka.

Można być bogatym swoim ubóstwem.

Stereotypy są dla nas. Wszyscy je podzielamy. Jesteśmy w tym mistrzami.

Zapomnienie jest łącznikiem między dniem a nocą, gładką ścianką, która chroni cię przed tobą samą. 

Trzeba wiedzieć, że powodzenie, to nie to samo dla wszystkich. To słowo o wielu znaczeniach.

Wszyscy wiedzą, że bieda jest najsurowszym strażnikiem.

Świat prowadzi wojnę z wszystkim, co się chwieje, z wszystkim, co nie idzie krokiem zwycięzcy. Jego odległe rytmy nie są dla nas. Lepiej urodzić się ślepym, żeby nie oglądać jego złości. 

Tylko krzyki zdołają rozerwać pustkę.

Mówi się, że nocą oceany śpią. Ale może po prostu już umarły.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Literatura, Literatura i oznaczony tagami . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *