Dmucham w chmurowe żagle, dryfując po czarnym oceanie firmamentu, ale robię to tak, by przypadkiem ich nie rozdmuchać.
We włosy wplatam grzebienie z gwiazd, a w Duszę swoje niepokoje.
Och, widzę zbroję.
To się wystroję.
Czasem się boję.
W rojeniach półstoję.
Ściskam naboje.
Zrzucam tę zbroję.
Nieba odkroję.
Skarmię paranoje.
Krzykiem huk dostroję.
I się uspokoję…
choć na chwilę.
Bo na pewno nie wygoję.
Odrzucam realność. Omijam ją szerokim łukiem.
Jedyną realnością jest
błękit Twoich oczu.
Nie wierzę w nic, co widzę – powiedziała główna bohaterka „Randki” autorstwa Louise Jensen i tym właśnie zdaniem skusiła mnie do przeczytania tej książki, ale… niesłusznie, że dałam się zwieść.
Małżeństwo 28-letniej Alison Taylor (Ali) i Matta rozsypuje się, więc kobieta (mając jeszcze skrawki nadziei na odbudowanie go) postanawia tymczasowo zamieszkać z niedawno poznaną na siłowni Chrissy, w sąsiedztwie wieloletniej przyjaciółki Jules oraz jej młodszego kuzyna Jamesa.
W trakcie jednej z babskich nasiadówek zostaje namówiona przez koleżanki do spotkania z poznanym w Internecie Ewanem, na które udaje się do lokalu usytuowanego w samym centrum miasta, jednak to nic nie daje, bo następnego dnia budzi się w swoim pokoju, cała potłuczona, a jak przez mgłę pamięta tylko błysk kolorowych świateł, dudnienie basów, wrzaski, zniekształcone cienie i kubły na śmieci, a najgorsze jest to, że… nie rozpoznaje żadnych twarzy, nawet własnej, gdyż w wyniku urazu został u niej uszkodzony prawy zakręt wrzecionowaty – zapadła więc na prozopagnozję, czyli „ślepotę twarzy”.
Jak zatem ma odszukać swojego oprawcę, jeśli nie dość, że nic nie może sobie przypomnieć, to jeszcze nikogo nie rozpoznaje?
I gdzie podziała się Chrissy i z jakiej racji wyrzuciła ją ze znajomych na Facebooku?
Dlaczego ktoś ją gnębi, podrzucając zakrwawione rękawiczki, ostre filmiki oraz karteczki z groźbami?
No i skąd ten napis na drzwiach: MORDERCZYNI?
A w sumie czemu on tak bardzo ją zatrważa?
By uzyskać odpowiedzi na te pytania kieruje się do brata Bena, a ostoi szuka u ciotki Iris, z którą nie ma najlepszych relacji, mimo że ta zajęła się nimi po tym, jak ojciec poszedł do więzienia, a mama zmarła na stwardnienie zanikowe boczne.
Aczkolwiek ciężko jest dojść do prawdy, podczas gdy każdy stara się coś zataić, nawet ona sama.
Bo kim jest Sarah?
A kim George?
Kto znajduje się na zdjęciu schowanym w bombonierce?
Jakie sekrety z przeszłości Ali nosi w sobie?
I najważniejsze: kto tak naprawdę jest kim?
„Randka” nie jest stuprocentowym thrillerem psychologicznym jak obiecuje napis na okładce – dla mnie to bardziej mroczna oraz smutna powieść obyczajowa, niestety dość męcząca, bo akcja w niej rozwija się raczej leniwie (przyspiesza dopiero jakieś 100 stron przed zakończeniem i wtedy faktycznie wzrasta napięcie), więc te 365 stron (Wydawnictwo Burda Książki) zwyczajnie się wleką. Sam pomysł, czyli utrata umiejętności rozpoznawania twarzy jest intrygująco przerażający, ale fabuła została poprowadzona w niezbyt ciekawy sposób: długo nie ma gwałtownych zwrotów, intryga taka sobie, dialogi nie wciągają, bohaterowie są nudni, brakuje zaskoczeń, ciężkiego klimatu, niepokoju, tajemnicy, niektóre rzeczy zbyt naciągane, inne zbyt smętne lub nużące – no nie jest to coś, co pochłania się jednym tchem i z powodu czego zarywa się noc, niemniej jednak jest to przykład na to, że przeszłość lubi o sobie przypominać i z rozkoszą rozwalać teraźniejszość oraz doskonałe ostrzeżenie dla kobiet umawiających się na randki z nieznajomymi mężczyznami; oczywiście nie chodzi mi o to, że każdy jest przestępcą, ale o to, że warto pozostać czujną i tej czujności nie wyłączać po kilku miłych słowach czy uśmiechach.
„Rodzina” autorstwa tej pisarki podobała mi się znacznie bardziej, ale nie przekreślam, bo na półce już czeka na mnie „Siostra”, a ja dam jej szansę 😉
Potwory naprawdę istnieją: chodzą pośród nas, wyglądają jak my, mówią jak my.
Mroczne rzeczy zdarzają się w mroczne noce.
Przychodzi moment, gdy musisz przestać przepływać oceany dla kogoś, kto nawet nie wskoczy dla ciebie do kałuży.
Czasami trzeba się zrelaksować. Zaufać temu, co się dzieje. Mieć wiarę w to, że wszystko się ułoży.
Nigdy nie można uciec przed tym, co się zrobiło, niezależnie jak bardzo się próbuje.
Czasami te wyobrażone lęki wciąż walczą o naszą uwagę, aż zaczynają dominować w świadomości i nie da się ich ignorować.
Znacznie łatwiej jest sobie poradzić z czarno-białą wersją niż z odcieniami szarości czającymi się w najmroczniejszych zakamarkach mózgu.
Wspomnienia mogą być niebezpieczne i to nie tylko dla ofiary.
Litość jest szara, zimna i samotna.
Jak bardzo nasze umysły próbują nas chronić przed rzeczami, z którymi nie możemy sobie poradzić. Ale rzeczywistość zawsze gdzieś tam jest, pod powierzchnią półprawd, które są kruche i łatwo je zniszczyć.
Czasami udawanie wystarcza. Musi wystarczyć.
Można by pomyśleć, że łatwo będzie identyfikować ludzi, których się zna, dzięki ich ubraniom, fryzurom, sposobowi, w jaki się poruszają, ale to rysy twarzy czynią nas wyjątkowymi. Rozpoznawalnymi. Wystarczy je odjąć, a zaczynamy przypominać kamyki na plaży, zbyt podobne do siebie, i potrzeba cierpliwości i czasu, by je odróżnić.
To leży w ludzkiej naturze, poszukiwać kogoś, na kogo można by zrzucić winę, bo jeśli chociaż przez sekundę zaczniemy sądzić, że istnieją okoliczności poza naszą kontrolą, życie stanie się raczej brutalnym wrogiem niż darem, jakim jest.
Co, jeśli człowiek zrobił coś tak okropnego, niewybaczalnego, że zostaje tylko brzydota. Co wtedy?
To niepojęte, jak można sięgać do najciemniejszych zakamarków czyjegoś umysłu, jednocześnie ignorując mrok czający się we własnym.
Gdy już raz się czegoś dowiesz, nie da się tego cofnąć.
Pogrzebane sekrety zawsze wyjdą na jaw; mroczne, brudne i gotowe, by niszczyć.