Nie poruszam się bezwiednie jak miotane wiatrem liście, lecz przyduszam własnymi myślami.
Nie potrafię też ściągnąć z Duszy sadystycznych dłoni Losu.
Nie mam siły wstać.
Potłukłabym wyobraźnię i marzenia, wzięła ostry fragment i przejechała po skórze, by w ogóle poczuć, ale wtedy nie miałabym nic, co chwilami pozwala mi fruwać.
Milczę, gdy inni krzyczą i tyle jest we mnie tego milczenia, że mogłabym rozdawać na tony.
Krzyczę, gdy inni milczą karczemnie i obcesowo.
Nie mam siły na nic do siebie, ale skrzywdzenie bliskich budzi we mnie rozszalałą bestię, która nie cofnie się przed niczym.
Przeczytałam gdzieś ostatnio przypadkowe o milczeniu, że nie jest przerwą w mówieniu, lecz czymś odrębnym i że tak długo się w nie opakowywałam, że trudno mi się rozpakować w słowach – autorką tych słów okazała się niemiecka pisarka urodzona w rumuńskim Banacie, czyli Herta Müller, z której twórczością jeszcze nigdy się nie zetknęłam, ale te zdania okazały się dla mnie tak cielesne (bo dosłownie drżały mi na ciele i wykręcały Duszę), że postanowiłam to zmienić, zakupując od razu dwie książki: „Dziś wolałabym siebie nie spotkać” oraz „Nadal ten sam śnieg i nadal ten sam wujek” – dzisiaj słów kilka o tej pierwszej.
To jeden dzień z życia bohaterki, która po raz kolejny (i wcale nie ostatni, bo wszystko zależy od tego jak szybko pęknie i się podporządkuje, czyli przyzna do czegoś, czego nie zrobiła; ewentualnie może jeszcze postradać zmysły) punkt dziesiąta ma się wstawić na przesłuchanie do siedziby służb bezpieczeństwa (powód przesłuchań jest absurdalny, bo przełożony Nelu, z którym nie chciała kontynuować romansu, doniósł na nią, że wsadziła do kieszeni spodni, gdy pracowała w fabryce tekstylnej, kartkę, na której umieściła swoje dane; miała nadzieję, że w ten sposób znajdzie męża i wyjedzie do Włoch), gdzie zostanie zasypana pytaniami przez nasiąkniętego dymem płonącego listowia majora Albu (nie jest względem niej brutalny, ale znajduje rozmaite sposoby na zastraszanie, jak zmiażdżenie dłoni przy pocałunku albo podrzucenie odciętego palca do torebki), ale nim się na nie uda, to wykonuje szereg rytuałów (w nocy nie może spać, tego spania ucząc się wciąż na nowo, a zamiast nadaremnie zaciskać powieki stara się myśleć o czymś jasnym, na przykład o śniegu, pobielonych pniach drzew, białych pokojach, potem wstaje prawą nogą, zakłada „zieloną bluzkę, która jeszcze rośnie” z zamiarem zamienienia jej po powrocie na „szarą, co czeka”, rozłupuje orzecha przywiezionym z Karpat kamieniem i go zjada, w trakcie przesłuchania kręci guzikiem, nie ufa przedmiotom), mających zapewnić pomyślny przebieg wydarzeń, bo większość przesłuchań mimo orzecha jest męcząco długa. Tylko skąd mam wiedzieć, czy bez orzecha nie byłoby gorsze (…) kiedy jest się wzywanym, nabywa się przyzwyczajeń, które są na coś przydatne. Rzeczywiście albo nie, nie o to chodzi. Nie ≥się≤ nabywa, to ja nabyłam tych przyzwyczajeń, wkradały się jedno po drugim (…) One są przydatne na coś, nie dla mnie. Na coś, to znaczy najwyżej na życie przez dzień. Szczęścia w głowie nie wolno sobie po tym obiecywać. O życiu można wiele powiedzieć. O szczęściu nic, gdyż przestałoby nim być. Nawet szczęście, które się przegapiło, nie znosi słów. Przy rzeczach, które stały się moimi przyzwyczajeniami, chodzi o dni, nie o szczęście (…) dlaczego powinnam chcieć przysporzyć sobie szczęścia, jeżeli udaje się tylko przysparzanie strachu. Mogę zajmować się tym bez przeszkód i nie będę taka wymagająca jak inni ludzie. Poza tym nikt nie pożąda strachu, którego ktoś inny sobie przysparza. Ze szczęściem jest na odwrót, dlatego nie jest ono dobrym celem, na żaden dzień, następnie udaje się na tramwaj, którym dotrze na miejsce.
W trakcie podróży teraźniejszość miesza się z licznymi retrospekcjami, stąd można dowiedzieć się o pierwszym nieudanym małżeństwie i tym, że zakończyło się groźbą popełnienia samobójstwa, o tym, że ojciec miał kochankę, a była nią jej starsza koleżanka, że matka ją pomijała, ciągle tęskniąc za zmarłym synem, o poznaniu na pchlim targu drugiego męża Paula, z którym przed wypadkiem (prawdopodobnie nie przypadkowym) uwielbiała jeździć na czeskiej jawie przez pole fasoli, a który obecnie zmaga się z problemem alkoholowym, o śmierci dziadka, ojca i przyjaciółki Lilli (zastrzelono ją, gdy chciała uciec z podstarzałym oficerem przez węgierską granicę), o teściu „perfumowanym komuniście”, zabawach z synem portiera z fabryki chleba, spacerach małymi uliczkami do miasta, mierzeniu sukienek i jedzeniu lodów w kawiarni tylko po to, by być i czuć, liczeniu kamieni i żerdzi w płocie stąd dotąd oraz obrysowywaniu chmur czy rozwidleń nagich gałęzi, by jakkolwiek posegregować codzienność, którą właściwie można sprowadzić do jednego zdania:
Poza tym, że jestem wezwana, jestem niczym.
„Dziś wolałabym siebie nie spotkać” to 199 stron (Wydawnictwo Czarne) pociętej nożyczkami oraz przypadkowo posklejanej rzeczywistości, którą bohaterka stara się jakoś oswoić. To czeluście piekielne rumuńskiego totalitaryzmu, czyli rzeczywistość klaustrofobiczna, brutalna, przerażająca i zwodnicza, gdzie na różne wymyślne sposoby kontroluje i zastrasza się obywateli, a za każdy sprzeciw trzeba srogo zapłacić.
Wszystko sprawia wrażenie chaotycznego i pozbawionego jakiejkolwiek logiki, ale to dlatego, że pośród rozsypanych obrazów oraz braku nadziei o tym, by móc marzyć lub planować tworzy się pozory normalności, ciągle pozostając czujnym.
Treść jest powolna, wyzbyta konkretnej fabuły, głęboko zmetaforyzowana, przez co wymaga absolutnego wczucia i smakowania, bo dopiero wtedy można zacząć ją przeżywać (przeczytana gwałtownie i bez uruchomienia emocji będzie sprawiała wrażenie męczącej); a jest co smakować, bo hipnotyzujący rytm oraz wysublimowano-emotywny styl autorki naprawdę zaczarowuje, jako choćby ta para okręcająca wokół szyi, ulica śpiąca w tykaniu zegara, białe jagody niczym guziki z masy perłowej, cętki śniegu, świeżo uczesane pole kukurydzy, wiatr wygwizdujący samotność, niebo niebiesko wygięte do góry, wyżarty przez nastający dzień księżyc, słońce w krzykliwym wieczorowym makijażu czy spojrzenie jak tarnina cicho wpadające do wody, ale też poprzez dokładność relacjonowania, kadr po kadrze, pozwala czytelnikowi uczestniczyć w tej podróży, choć to niewątpliwie smutny i ciężki tekst (można spokojnie określić go depresyjnym, ale na pewno nie pozbawionym ironii): pełen lęku, beznadziei, pustki i oczekiwania – takie życie a nieżycie w zawieszeniu.
Pierwszy tydzień po kartkach, kiedy trzy dni pod rząd byłam wzywana, nocą nie mogłam zmrużyć oka. Nerwy zamieniły się w migoczący drut. Żadnego ciężaru, jaki powinno mieć moje ciało, tylko naciągnięta skóra i powietrze w kościach. W mieście musiałam się mieć na baczności, aby nie wymknąć się sobie jak oddech zimą albo żeby samej siebie nie połknąć w trakcie ziewania. Nie potrafiłam otworzyć ust tak szeroko, jak bardzo marzłam od środka. Zaczęłam czuć, jakbym była niesiona przez coś lżejszego ode mnie i tym większe znajdowałam w tym upodobanie, im bardziej głuchłam wewnętrznie. Z drugiej strony bałam się, że ta cała upiorność stanie się jeszcze piękniejsza, i że palcem nie kiwnę przeciwko niej i po to, żeby zawrócić. Trzeciego dnia droga do domu zapędziła mnie od Albu do parku. Położyłam się twarzą do dołu w trawie i nie czułam jej. Chętnie leżałabym pod spodem obojętnie martwa, ale i żyłam tak piekielnie chętnie. Chciałam się wypłakać, a zamiast łez dostałam ataku śmiechu. Dobrze, że ziemia brzmi głucho, wyśmiałam się do upadłego. Kiedy wstałam, byłam tak pusta, jak już dawno mi się to nie zdarzyło.
Karuzela gorzkich wspomnień skotłowana z tym, co tu i teraz. Niezdarne próby stabilizacji i niepewna (ale przecież tak mocno pożądana) miłość w czasach dyktatury.
Szczęście stało się zbyt dużym wymaganiem, a moje szczęście na opak zasadzką, bowiem w tym zwyrodniałym świecie jego jednostkowość zaniknęła, więc i postrzeganie uległo deformacji.
Dla mnie to duże doznanie literackie.
Siedzieć w jadącym tramwaju to tak, jakby iść, siedząc.
Upokorzenie, jak inaczej można nazwać stan, któremu towarzyszy uczucie, jakby się było bosym na całym ciele. Tylko co z tego, jeśli słowem niewiele można powiedzieć, jeśli najlepsze słowo jest złe.
Jeżeli noc od każdego zabiera alkoholowe zamroczenie, musi być już nad ranem zalana aż po gwiazdy.
Chętnie bym się dowiedziała czy u innych ludzi mózg jest odpowiedzialny i za rozum, i za szczęście. U mnie mózg wystarcza tylko na to, żeby zrobić szczęście. Na zrobienie życia już nie wystarcza. W każdym razie na zrobienie mojego.
Starych ludzi i dzieci rozpoznaje się po chodzie.
Niektóre rzeczy dopiero w trakcie mówienia stają się straszne.
Tak niewiele trzeba, aby dopuścić się na kimś przemocy.
Zimą czas płynie w drewnie, latem w liściach.
Krótkie pytania nie są najłatwiejsze.
Jeżeli potrafisz trzymać się w ryzach, nie zapomnisz się. Można się tego nauczyć.
Każdy, kto posuwa się w latach, myśli o latach wcześniejszych.
Za dnia się bierze, nocą kradnie.
Lepiej byłoby mieć w głowie rzeczy, których można dotknąć, zamiast myśli, nad którymi mędrkuje się bez końca. Ludzi, których chce się zatrzymać lub pragnie się ich pozbyć, i przedmioty, które się zachowało lub straciło.
Niektórzy ludzie nie tylko oddzielają przedmioty od myśli, oddzielają również myśli od uczuć.
Tak, chcielibyśmy nosić koronę i nasycić się światem. Ale czy nie jest na odwrót, czy to nie świat nasycił się nami, a nie my nim.
Los nie ma numeru.
Cóż można wyjaśnić płonącym oczom?
Prawdziwe szczęście w głowie nie potrzebuje czasu, lecz dobrego przypadku.
O minionych latach łatwo mówić, jeśli upłynęły źle. Jednakże gdyby trzeba było powiedzieć, kim jest się teraz, podczas oddychania, na języku leżałoby jedynie miałkie milczenie.
O zmarłych można kłamać bez obaw, kłamstwa już się nie sprawdzą.