Kiedy pisałam pracę magisterską, jedna z Pań Profesor zasugerowała mi, bym przeczytała książkę „Eli,Eli” autorstwa Wojciecha Tochmana – kupiłam, otworzyłam i… przepadłam a raczej zapadłam się w otchłań totalnej nędzy, brudu, przemocy, chorób, stęchlizny. Czytałam a to czytanie budziło we mnie gorycz, złość i niezgodę. Pytania zadaję sobie do dnia dzisiejszego i pewnie będę zadawała już zawsze, niestety odpowiedź stale sprowadza się do dwóch słów: LUDZIE i OBOJĘTNOŚĆ.
Tytuł oznacza początek ostatnich słów wypowiedzianych przez Jezusa na krzyżu: Eli, Eli, lema sabachthani (Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił) – i to jest pewnie taki rodzaj przygnębiającego westchnięcia, nawet przerażenia. Bo jak się z tym zgodzić? Jak to racjonalnie wyjaśnić?
Bowiem „Eli, Eli” to reportaż (jest relacja, jest wewnętrzna dyskusja, rozważania, wątpliwości, ale też ironia, diagnoza historyczna i wszechobecna krytyka) z wyprawy po filipińskich slumsach. Reporter Wojciech Tochman wraz z fotografem Grzegorzem Wełnickim przekroczyli granicę, która zaprowadziła ich do samego centrum koszmaru – manilijskiej biedoty, zamieszkującej ulicę Onyx i równie podupadłe zakątki:
Oto ulica Onyx i jej okolice. Labirynt wąskich loobanów: ciemnych uliczek, zadaszonych chodników, przejść, zaułków, korytarzy bez wyjścia. Albo z wyjściem znanym tylko mieszkańcom. Dom dziesiątek tysięcy Filipińczyków sklecony z wszystkiego, co się nadaje: drewno z odzysku, blacha, druty, kamienie, czasem pustaki. Rudera za ruderą, piętro za piętrem, przybudówka, nadbudówka, komórka, wszystko ze sobą zrośnięte, połączone, bez bieżącej wody, kanalizacji, często bez okien. Ulica śmierci, czarnego dymu, smrodu palonej izolacji, gumy, smarów, uryny i kału, wszelkiego rozkładu, trucizny, syfu. Karaoke, maryjne litanie, śmiechy, krzyki, klaksony, motory, pisk hamulców, stukot junk shopów. Wszystko to drży w rozpalonym powietrzu, wibruje. Wielki ekosystem, potężny organizm, nieskończony łańcuch pokarmowy, pulsująca śmierdząca biologia: ludzie, psy, koty, koguty, szczury, karaluchy, pchły, wszy, tasiemce, przywry, ludzkie glisty, prątki gruźlicy. Chociaż niczego tu nie ma, wszystko to jakoś potrafi się wykarmić. Na brudnych rękach, w dusznych domach, w małych sklepikach, przy wózkach z jedzeniem, na mięsnym targu. (str. 18-19)
To zaledwie fragment niedostatku i wynikającego z niego okrucieństwa, który znajduje się nieopodal nowoczesnych wieżowców, zamożnych dzielnic, centrów handlowych, przepychu. Biedni sygnalizacji świetlnej przy Paseo de Roxas nie przekroczą, bo tamten świat nie należy do nich – im przysługują sterty kartonów, butelek, śmieci, dychające szkielety, dziury, cuchnące kąty, ochłapy. Masa sierot i starych ludzi – młode matki często popełniają samobójstwo, pijąc płyn do czyszczenia srebra lub pryskając prosto w usta sprayem na karaluchy. Cmentarz w Makati stanowi dom dla wielu osób (określanych Biedakami, Grabarzami, Opiekunami mogił, Sepultererosami), żyje się razem z trupami, bo tu przynajmniej można zakwaterować się za darmo, prąd przeciąga z najbliższego słupa a galon wody kosztuje zaledwie peso – to lepsze niż rozbijanie tymczasowych szałasów z drewna, szmat i opon na środku jezdni, są też domy:
Ale co to za dom! Dziurawe ściany, dziurawy dach, dziurawe drzwi zamykane na sznurek, wszystkiego metr na dwa. (str. 74)
Dom? A co to za dom! Rudera z dykty, bez okna, duszno, gorąco, nisko, dwa metry na dwa, jakaś szafka, druga, lustro, wiatrak, pełno dziadostwa, jakieś szmaty wiszą, ledwo się da nogi rozprostować(…) (str. 53)
Śmierć już nie przeraża, ponieważ spotyka się ją na każdym kroku; choroby dróg oddechowych, sepsa, AIDS, gruźlica, żółtaczka, udar mózgu, atak serca, biegunka od skażonej wody, pasożyty, leptospiroza (zakaźna choroba odzwierzęca, wywoływana przez krętki leptospirozy) – raczej nie korzysta się z usług lekarza, bo to oznacza wydatek, zaś ten który przyjmuje za darmo jest zbyt daleko, niedożywienie, pożary, samobójstwa i zabójstwa na zlecenie, przećpanie, przepicie (bo narkotyki i sen są najlepsze na głód), gwałty, wypadki (dzieci, bez opieki, biegają po ulicach, więc uderzają w nie samochody, motory, riksze), brak higieny. Kobiety myją się przed domami, w ubraniach, gdyż nie stać ich na prysznic za 12 pesos (kurek, wiadro, plastikowy garnek do polewania ciała) – godnie bytują ci, co dysponują kranem. Dziećmi się handluje, ale i wyrzuca na wysypiska. Picie wody z karaluchami, czy martwymi szczurami nikogo nie zaskakuje a prostytucja jest powszechną formą zarobku, tak samo jak praca w junk shopach (skupach złomu). Bierność ogarnęła wszystkich – sądzą, że tak musi być.
Autorów-bohaterów oprowadza Edwin N., mieszkaniec ulicy Onyx, który postanowił rozwinąć na tym biznes – wycieczki True Manila, mające „białym ludziom” (z Madrytu, Paryża, Warszawy, Londynu, Moskwy, Sydney, Toronto, Nowego Jorku, itd.) pokazać prawdziwe ubóstwo:
…zawsze przed wyjściem mamy przygotowane jakieś jedzenie w plastikowych torebkach, trochę ryżu i puszka sardynek, nikt z white people za to nie płaci, idziemy przez slumsy i rozdajemy, każdy ma po kilka torebek, każdy musi się pochylić nad nędzarzem, spojrzeć mu w oczy i dać, tak uczymy cudzoziemców, że Filipiny to nie tylko zielone islands i turkusowy ocean, że mamy tu też inny świat, ciemny i śmierdzący, niektórzy są sztywni z zakłopotania, pierwszy raz w życiu dają jedzenie biednemu, bez słowa, choć usually mówimy tu po angielsku, jedni nie mają z biednym wspólnego języka, inni płaczą, inni licytują się zdobytymi photos, a niektórzy mówią o nas takie rzeczy, że wstyd powtarzać… (…) jesteśmy zwykłymi obdartusami, rodzimy się tutaj licznie, zbieramy złom, żeby mieć na ryż, umieramy młodo, patrzcie i fotografujcie nasze życie bez żadnej obawy, bez wyrzutu. (str. 17)
Uczestnicy traktują to miejsce jako rodzaj atrakcji. Bo jak inaczej określić robienie sobie zdjęć z uśmiechem na twarzy? Przybieranie odpowiednich póz? BYŁEM W OGNISKU NĘDZY – WIDZIAŁEM! JESTEM TU, TRZYMAM NA RĘKACH WYGŁODZONE DZIECKO, TAM SĘP CZAI SIĘ NA UMIERAJĄCE, TAMTO MIAŁO WIELKĄ BLIZNĘ! TYLKO PATRZCIE NA TE FOTOGRAFIE! BĘDĄ WSPOMNIENIA.
Wspomnienia tak, ale czy refleksje? A pomoc?
Klęska obserwowana szklanym okiem obiektywu – odpowiednie ujęcie ludzkiego zoo. Takie obrazy mogą bulwersować i powinny, ale raczej stanowią sensację i często dla sensacji są robione (a dla sukcesu?)
My zobaczymy i nam ten chwilowy smutek minie, jednakże dla tych ludzi to przeraźliwa codzienność.
Byłem-widziałem, ale… nie pojąłem, bo gdybym pojął ja, ty, oni, to coś na pewno by się zmieniło.
Filipińscy bracia w ruderze wykonanej z dykty
Chłopiec z blizną
Fotografia osieroconego Christiana de Leona, który mieszka na cmentarzu
Josephine z perłą (fotografia wykonana na Onyksie – przedstawia pokryte purchlami ciało Josephine Vergary)
Wszystkie zdjęcia wykonał Grzegorz Wełnicki.
(źródło: Wojciech Tochman, Eli, Eli, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013)
Kto przeczyta-niech nie tylko ogląda, lecz zrozumie.