Lubię książki, w których autorzy pochylają się nad sprawami „niskimi”, codziennymi, podstawowymi. Książki, w których świat nie jest piękny, bo ogólne piękno to iluzja, lecz obfitujący w chamski plastik, karaluchy, brudne podłogi, krzywe nogi, stare buty, pudełka po margarynie, zapaskudzone tłuszczem piekarniki, żylaki, napuchnięte stopy, blachodachówki, taśmy kalenicowe. Bo taka rzeczywistość jest nam bliższa, bo nie trzeba daleko szukać – wystarczy zerknąć za róg, przez okno lub do własnego mieszkania i jest: brzydota naznaczona prawdą.
Dla mnie jedną z pisarek nakreślających rzeczywistość marginesową, a więc często naszą wspólną, ludzką, porzuconą, niezrozumianą jest Sylwia Chutnik. A, że czyni to ona w sposób genialny; autentyczny, lekko prześmiewczy, ale niesamowicie empatyczny, skłaniający do refleksji, nie pozwalający oceniać, ale zachęcający do pochylenia się nad, do zrozumienia dlaczego, to znalazła się na liście artystek, do których utworów pragnę powracać, i czytać nowe, dotychczas nieznane.
Z twórczością tej autorki po raz pierwszy zetknęłam się 5 lat temu, na studiach, na zajęciach z literatury współczesnej. Na liście lektur sugerowanych (nie obowiązkowych) znalazła się pozycja: „Kieszonkowy atlas kobiet”, a że wcześniej o niej nie słyszałam, to postanowiłam przeczytać, bo może warto, bo nie wiem o czym pisze, jak pisze, czy drwi, czy poważnie podchodzi do tematu, w tonie melancholijnym, dramatycznym, jak to u niej wygląda. Nie znam, to poznam. Poznać muszę, bo chcę – tak stwierdziłam. Książkę kupiłam. Zasiadłam do lektury. Przeczytałam. Oniemiałam. Sięgam ponownie, po latach, i tym razem jest to kolejny zbiór opowiadań: „W krainie czarów”.
Jestem jak Alicja z deficytem czarów, która rośnie lub kurczy się z nerwów, jeśli coś dzieje się w jej życiu nie tak. Tchórzliwa dziewczynka w za małych butach i za dużej sukience.
Zamykam oczy, gdy przechodzi obok mnie czarny kot z szerokim uśmiechem. Zamieram w swojskim kokonie odpowiedzialności i zobowiązań. Wydaje mi się, że już na zawsze będę mieściła się pod kwietną łodygą. A wtedy przychodzi olbrzym i kosi trawnik. Z lewej do prawej, nic nie zostaje. Kwiat leży i nie ma się pod czym schronić. Następuje wypędzenie z raju.
Kim jest Alicja? Myślę, że to alter ego samej pisarki, która bacznie obserwuje ciebie, mnie, ich i otoczenie. Nie upiększa tego, co nie wymaga upiększenia, bo w prostocie tkwią rzeczy wielkie, wielkie, bo mówiące o człowieku, o motywach jego postępowania, emocjach, jakie mu towarzyszą, rozterkach, bólu.
Mamy więc 11 opowiadań, rozgrywających się w Warszawie, a w nich samotną śmierć Jana Stanisława C., na działce, pustkę, jaką po sobie pozostawił oraz pamięć w przedmiotach, niemożność przystosowania się do tego, że już go nie ma; niby świat się nie zmienił, Ziemia dalej krąży wokół słońca, jednak ta atmosfera jakaś inna, ława kominiarska pusta, stół z imadłem stoi nieużywany, rozmowa niedokończona, odległy dowcip dudni we wspomnieniu. Jest też Anna Kowalec zamieszkała przy ulicy Chłodnej z mężem pijakiem, kradnącym węgiel z Żurawiej, której przykuta do wózka inwalidzkiego matka stale czeka na swoich rodziców (zginęli w trakcie wojny), i ponad 100-letnia, odziana w dziurawe tiule, Pola Nergi (właściwie Apolonia Chałupiec) – niegdyś doskonale zapowiadająca się aktorka, która wyszła za mąż za człowieka z Zagłębia (okazał się niesłowny, miał wścibską rodzinę, ostatecznie ją zostawił), osiadła w domu, przez agentów zawodowych została uznana za zaginioną, ktoś wskoczył na jej miejsce, a ona? Ona wciąż powtarza swoją rolę, którą miała odegrać nim nietrafne uczucie postawiło krzyżyk na jej karierze. Pojawia się tu także Bożena z Poznańskiej – 55-letnia prostytutka, po zawale, gwałcie, wielokrotnych pobiciach, by opowiedzieć czytelnikowi swoją historię, by wylać tęsknotę za oddaną do adopcji córką. W opowiadaniu „Wszystko zależy od Pani” kobieta-plebs czeka w kolejce, by złożyć CV w biurowcu. W trakcie tego oczekiwania rozważa nad wyperfumowaną „cizią”, od której zależy jej praca, jej przyszłość. A może nie od niej a od samej bohaterki?
Ja już to sobie zapamiętałam – decydować o sobie, zmieniać coś, upiększać – u mnie to nie wyjdzie. Ja prenatalnie zostałam zaprogramowana na szmatę do podłogi.
A gdzie pani kupiła sobie taką twarz, na wyprzedaży, na Allegro, na targu od dziadków ze śmietnika? Zasłonięte lustro w łazience i zgaszone światło nie kłamią.
Dlatego stoję teraz na skrzyżowaniu i rozdaję ulotki reklamujące dermatologię kosmetyczną. Drenaż, lifting, masaż, amputacja całego ciała. Gniją mi dłonie, zszarzała twarz wykrzywia się boleśnie na myśl o dotknięciu samej siebie. Śmierdzę, chociaż się myję; wyję, chociaż uśmiecham się bezzębnie do przechodzącej właśnie dziewczyny, podając jej ulotkę. Ta, starając się na mnie nie patrzeć, wyrzuca kartkę do kosza.
Wszystko zależy ode mnie, więc usuwam się w cień, liżąc rany gdzieś pod brukiem. Zawijam się na noc w wielkoformatową reklamę i zamykam oczy, które pewnie też wymagają odchudzenia i botoksu. Czekam na rozwiązanie ostateczne.
W „Niewinnych czarodziejkach” autorka opisuje relację dwóch kobiet: jednej zginął mąż, drugiej kot wypadł z 7 piętra. Obie panie starają się złagodzić nerwy, polepszyć nastrój, oszukać umysł; by nie myśleć o swojej rozpaczy pragną zająć się cudzą. W pewnym momencie kuszą się na fizyczne zbliżenie. Z kolei „Pan Tadeusz” stracił umiejętność pisania; zgubił ruch dłoni, który staje się przewodnikiem myśli. A może to alfabet już się skończył, bo zbyt wielu ludzi z niego korzysta? I usilnie stara się przywrócić tę umiejętność, ale ciągle wraca myślami do 1970 roku, kiedy to wepchnął ojca do jeziora dla świętego spokoju matki, i chciał jej powiedzieć, że ta śmierć nie była przypadkowa, ale zwlekał tak długo, że nie zdążył, bo rodzicielka zmarła. Zaś kawaler Piotr wybiera się na dancing w celu upozorowania, że jego życie jest „normalne”, że zabawa również jest dla niego, że tam są ludzie, którzy chcą z nim spędzać czas, że tańczy, śmieje się, je kolację przy stoliku, jednak : Przed drzwiami domu nagle zmienił mu się nastrój (…) Wrócił do siebie i przeciągnął dłonią po twarzy. Tak nie wolno. Nie wolno zbyt dużo myśleć, bo potem trzeba brać leki na nadciśnienie. Jest jeszcze niedoszły ksiądz, który księdzem nie został, bo wpadł w złe towarzystwo – obecnie siedzi w więzieniu za zabójstwo żony oraz teściowej, i jest stara kamienica na Dzielnej, w której straszy, bo mieszkają tam żydowskie duchy z Muranowa, a Muranów ponoć powstał ze zmielonych szczątek ludzkich i gruzu: Lecz to nie my – jeszcze nie my – tkwimy w wojennych marach. Mimo to oddychamy powietrzem nasyconym zwęglonym miastem, które wymyka się sprytnie przeszłości, pamiętaniu. W końcu żyjemy. Ale co to za życie pod przymusem wiecznego węszenia spisku pod tytułem duchy. Ci ludzie Stamtąd gdzieś się muszą podziewać, przecież nie wszyscy zginęli od razu. I na samym końcu jest opowiadanie, gdzie 4 kobiety chronią się w piwnicy przed okupacją, w międzyczasie wylewając sąsiedzkie żale – względem samych siebie.
Wszystkie opowiadania w sposób nieprzeciętny rozprawiają o przeciętności. Ta kraina nie jest tą barwną, którą wykreował Lewis Carroll w znanej każdemu „Alicji w Krainie Czarów”, choć w pewien sposób można się do niej odnieść. Bo są na świecie dziwacy jak Kot z Cheshire, okrutnicy jak Królowa Kier, szaleńcy na wzór Kapelusznika, posługujący się absurdem jak Marcowy zając, czy aroganci niczym Pan Gąsięnica. Ale tamta kraina pełna jest kolorów, piosenek, kwiatów, a ta u Sylwii Chutnik jest szara, nadszczerbiona, a to, co posiada z atmosfery snu to niejasność, kontrast. To taka proza życia naznaczona ciężkimi wyborami, nierzadko rozczarowaniem, niemocą. Gdzieś pomiędzy wierszami pływa empatia, ale nie ma ona nic wspólnego z roztkliwieniem, bardziej każe nam się zastanowić: dlaczego? Jest jeszcze jedna znacząca różnica: Alicja od Carrolla wybudza się z potwornego snu, zaś u Sylwii Chutnik obudzić się nie da.
Bo świat Sylwii Chutnik, to rzeczywistość, gdzie siorbiąc kawę, je się zepsute ciastka z obtłuczonych talerzy – to nasza rzeczywistość: ta od kuchni, ta z podwórka.