Kilka lat temu przeczytałam książkę „Malowany ptak”, autorstwa polsko-żydowskiego pisarza, mianowicie Jerzego Kosińskiego (zmarł śmiercią samobójczą: 3 maja 1991 roku, w wannie, w swoim nowojorskim mieszkaniu, zażył zabójczą dawkę barbituranów i nałożył na głowę plastikowy worek. W pożegnalnej notce napisał: „Kładę się teraz do snu na trochę dłużej niż zwykle. Nazwijmy to wiecznością”). Pamiętałam, że wywarła na mnie silne wrażenie do tego stopnia, że na samą myśl o naturalistycznych opisach miałam dreszcze. Niestety niedokładnie mogłam przywołać treść, jednak wstrząsające impresje tkwiły gdzieś głęboko. Wypożyczyłam. Przeczytałam i już wiem, co je wywołało. Poniżej przytoczę fabułę tego utworu, posługując się dość znaczną ilością cytatów, w celu zobrazowania dosadności, obrzydliwości niektórych scen, ale zapewniam, iż są to jedne z najbardziej delikatnych – resztę pozostawię do samodzielnej lektury.
Jesienią 1939 roku, w pierwszych tygodniach II wojny światowej, rodzice 6-letniego chłopca z dużego wschodnioeuropejskiego miasta, w celu ochrony przed hitlerowską działalnością oddali go pod opiekę Marty: Była stara i zgarbiona, jakby usiłowała przełamać się wpół, lecz nie dawała rady. Jej długie włosy, nie znające grzebienia, splatały się w niezliczone kołtuny, których nie sposób było rozczesać. Nazywała je czarcimi warkoczami. Gnieździły się w nich złe moce, które – skręcając je ciasto – przyprawiały ją o zanik pamięci. Kuśtykała, wsparta na sękatym kiju, mamrocząc do siebie w mowie, której prawie nie rozumiałem. Twarz miała drobną, zwiędłą, pokrytą siatką zmarszczek, skórę czerwonobrązową niczym jabłko zbyt długo trzymane w piecu. Zgrzybiałe ciało trzęsło się, jakby targały nim wewnętrzne wichry; palce kościstych rąk, o stawach wykręconych reumatyzmem, ani na chwilę nie przestawały dygotać, a głowa na długiej, chudej szyi, kiwała się na wszystkie strony. Kobieta nigdy się nie uśmiechała, stale odczyniała uroki (rzucając pierz na rozżarzony węgiel i rozdmuchując dym po chacie), chłopiec zaś zaprzyjaźnił się ze zwierzętami, jednocześnie dostrzegł pierwsze okrucieństwa (jastrząb porwał gołębia, jakieś łobuzy podpaliły uciekającą wiewiórkę). Niestety Marta bardzo szybko zmarła (był u niej dwa miesiące) – malec przypadkiem wylał naftę i podpalił dom – wystraszony uciekł.
I właśnie od tego momentu rozpoczyna się jego 4-letnia wędrówka, pełna ludzkiej bezwzględności, chamstwa i bólu. Zastraszania i poniżania. Wojna, okupacja oraz ciągłe przesiedlenia sprawiły, że rodzice stracili kontakt z człowiekiem, który ulokował ich dziecko u Marty. Chłopiec był ciemnowłosy, czarnooki i śniady, w związku z tym uważano go za Cygana lub Żyda; takim nie chciano udzielać schronienia, bo obawiano się kary ze strony Niemców. Wędrował więc od wsi do wsi, które pod względem etnicznym różniły się od miejsca jego urodzenia (pochodził z warstwy wykształconej), a ich mieszkańcy odznaczali się ogromnym zacofaniem, zabobonnością oraz nędzą: Ktoś dźgnął mnie w plecy grabiami. Odskoczyłem. Ktoś inny pchnął jakimś ostrym szpikulcem. Znów odskoczyłem, krzycząc głośno. Tłum wyraźnie się rozochocił. Uderzył mnie pierwszy kamień. Położyłem się, twarzą do ziemi, nie chcąc wiedzieć, co będzie działo się dalej. Na moją głowę spadały kawałki suchego krowiego łajna, spleśniałe kartofle, ogryzki, grudy ziemi, kamyki. Zakryłem twarz dłońmi i krzyczałem w piach wiejskiej drogi. Mocne szarpnięcie poderwało mnie na nogi. Wysoki, rudy chłop przyciągnął mnie do siebie za włosy, drugą ręką wykręcając mi ucho. Opierałem się rozpaczliwie. Tłum wył ze śmiechu. Mężczyzna szturchnął mnie, po czym kopnął sabotem. Motłoch zawył z radości; chłopi śmiali się, trzymając za brzuchy, a ujadające psy przysuwały się coraz bliżej. Nagle został złapany za szyję, wrzucony do parcianego worka, potem śmierdzącej, pełnej karaluchów komórki. Codziennie dostawał baty, a całe chłopskie rodziny przychodziły oglądać jak stara się ich unikać. Pewnego dnia przyszła tutejsza znachorka zwana Mądrą Olgą – zapłaciła, przywiązała mu sznurek do szyi i zabrała do siebie. Odtąd do jego zadań należało: pilnowanie ognia, znoszenie chrustu, utrzymywanie czystości w przegrodzie dla zwierząt, pomaganie w przygotowywaniu uzdrawiających proszków, towarzyszenie w obchodach. Jednak któregoś dnia wieśniacy wyłowili potężnego suma, rozcięli mu brzuch, wyjęli nienaruszony pęcherz i wrzucili go wraz z chłopcem do wody. W głowie dudniły mu słowa Olgi: aby przetrwać bez ludzkiej pomocy, potrzebne są dwie rzeczy. Pierwszą jest wiedza o roślinach i zwierzętach, znajomość trucizn i ziół leczniczych. Druga to ogień, czyli własna „kometa” (ponieważ do zrobienia komety wystarczyła litrowa puszka, w której wybijano po bokach gwoździem otworki oraz druciana pętla zamiast rączki, to istniała nadzieja, że podczas tułaczki będzie miał i źródło ciepła, i miniaturową kuchenkę).
Następnie chłopiec trafił do małomównego młynarza (zamiatał u niego podłogę), niesamowicie zazdrosnego o swoją żonę, która ponoć zdradzała go z parobkiem. Wieczorami odpowiadała za te bezeceństwa: kuliła się, zasłaniając ściągnięta z łóżka pierzyną, ale młynarz wyszarpywał ją jednym ruchem i ciskał na ziemię, a następnie stawał nad żoną w szerokim rozkroku i dalej biczował jej pulchne ciało. Po każdym smagnięciu na delikatnej skórze wykwitały czerwone, krwiste pręgi. Młynarz nie znał litości. Wielkimi zamachami ramienia spuszczał rzemień na żonine pośladki i uda, chłostał jej piersi i szyję, bił plecy i łydki. Kobieta zupełnie wyczerpana, leżała na podłodze i skomlała jak szczeniak. Potem czołgała się do stóp męża, błagając o przebaczenie, a parobkowi zostały wydłubane łyżką oczy – to wydarzenie skłoniło małego do ucieczki.
W dalszej kolejności znalazł się u łowcy ptaków – Lecha, wraz z którym umieszczał sidła. Lech spotykał się z Głupią Ludmiłą (ponoć w młodości nie chciała poślubić syna wiejskiego organisty – ten w akcie zemsty zwabił ją podstępem, zwołał innych chłopów, po czym dokonano gwałtu zbiorowego – wtedy też pomieszało jej się w głowie): była to dobrze zbudowana kobieta, o potężnych piersiach, zwisających do brzucha i mocnych, umięśnionych łydkach oraz kępą rudych włosów w złączeniu ud. Głupia Ludmiła skrywała się po łąkach, lasach, zaroślach (w istocie nikt nie potrafił wskazać miejsca jej pobytu), wabiąc wiejskich chłopów. Gdy przez dłuższy czas nie dawała znaku życia, Lech wpadał w furię: wybierał najsilniejszego ptaka, przywiązywał go sobie do nadgarstka i przystępował do szykowania cuchnących farb, które rozrabiał z najrozmaitszych składników. Kiedy był zadowolony z kolorów, obracał ptaka i malował mu skrzydła, głowę i pierś w barwy tęczy, aż ten stawał się bardziej pstrokaty i jaskrawy niż bukiet polnych kwiatów. Wtedy szliśmy w najgęstszy las. Tam Lech wydobywał malowanego ptaka; kazał mi go trzymać w ręce i lekko ściskać, żeby zaczął ćwierkać. Jego szczebiot przyciągał stado ptaków tego samego gatunku, które krążyły nerwowo nad naszymi głowami. Więzień, słysząc pobratymców, usiłował się do nich wyrwać. Ćwierkał coraz głośniej, a jego małe serce, zamknięte w świeżo malowanej piersi, biło jak oszalałe. Gdy gromadziło się dostatecznie dużo ptaków, Lech dawał mi znak, żebym puścił więźnia. Wzbijał się do góry, szczęśliwy i wolny, kropka tęczy na tle chmur, po czym wlatywał w czekające brunatne stado. Przez moment ptaki były zbite z tropu. Malowany ptak krążył z jednego końca stada na drugi, daremnie próbując przekonać krewniaków, że jest jednym z nich. Ale ci, oszołomieni jaskrawymi kolorami, przyglądali mu się z niedowierzaniem. Gdy uporczywie usiłował zająć miejsce w szyku, spychali go coraz dalej i dalej. Wkrótce widzieliśmy, jak kolejno odrywają się od stada i atakują go zawzięcie. Jeszcze chwila i wielobarwny kształt zaczynał tracić wysokość i spadał na ziemię. Takie sceny rozgrywały się często. Kiedy w końcu odnajdywaliśmy malowane ptaki, zwykle nie żyły. Lech dokładnie oglądał i liczył otrzymane przez nie ciosy. Z barwnych skrzydeł sączyła się krew, zmywając farbę i znacząc ręce łowcy. Ten rytuał powtarzał się dość często, jednak teraz nastąpił jego kres, bowiem baby zatłukły Ludmiłę za obcowanie z ich mężami. Przerażony chłopiec i tym razem uciekł.
Kolejną osobą, która go przygarnęła okazał się cieśla, usilnie wierzący, iż czarnookie dziecko zsyła burzę, więc gdy nadchodziła zakładał mu na nogi żelazne końskie pęta, ich koniec mocował do ciężkiej, wytartej uprzęży i wywoził na odległe pole. Kiedyś zachorował, a jego żona zapomniała o tym rytuale; chłopiec schował się w stodole, w którą nagle uderzył piorun, wywołując pożar – czym prędzej pognał w stronę torów i wskoczył na schodki pociągu, pechowo zatoczył koło i wysiadł w tej samej wiosce, natknął się na cieślę, ten chciał go zabić, więc mały oszukał go, że wie, gdzie mieści się bunkier obfitujący w buty, mundury i pasy wojskowe. Bunkier owszem był, ale pełen szczurów – chłopiec wepchnął do niego oprawcę: aż wtem napór tłoczących się zwierząt wypchnął na powierzchnię cały błękitnobiały szkielet cieśli, miejscami zupełnie odarty z mięsa, gdzie indziej wciąż pokryty skrawkami czerwonej skóry i szarej odzieży. Pomiędzy żebrami, pod pachami oraz tam, gdzie wcześniej znajdował się brzuch, wychudłe gryzonie walczyły zajadle o zwisające resztki mięśni i kiszek. Oszalałe z głodu, wyrywały sobie strzępy odzieży, skóry, bezkształtne ochłapy mięsa. Dawały nura w środek ciała, po czym wyskakiwały przez inny wygryziony otwór. Trup osunął się w dół pod ich atakami. Kiedy znów wypłynął na powierzchnię krwawej, skotłowanej topieli, był to już tylko goły szkielet, po czym wsiadł na wóz zaprzęgnięty w woła, dotarł do jakiejś chaty, i w zamian za dach i wikt zaproponował zwierzę właścicielowi.
Właścicielem tym był kowal a zarazem sołtys, u którego malec zajmował się wyprowadzaniem bydła. Niestety został oskarżony o pomaganie wrogom ojczyzny i niemieccy żołnierze postanowili go rozstrzelać. Chłopca zaś okrzyknęli „cygańskim zasrańcem” i wywieźli na niemiecki posterunek, gdzie podjęto decyzję o zgładzeniu go. Na szczęście żołnierz, który został do tego wyznaczony pozwolił mu uciec.
Chłopiec, błąkając się po lesie, spotkał wychudzonego konia – przypadkiem odnalazł jego właściciela i przyjął rolę parobka do prac w polu oraz zagrodzie. Czasem, w trakcie różnych uroczystości, pojono go bimbrem, by prezentował przed gośćmi swój miejski akcent, recytował wierszyki i bajki, których mama oraz niańka nauczyły go przed wojną. Kiedyś, gdy ślizgał się na zamarzniętym jeziorze, został otoczony przez grupę wyrostków – jednego z nich uderzył kamieniem, w obawie przed karą opuścił wioskę.
Schronienie znalazł u rudego, bezdzietnego olbrzyma, niestety nie na długo, ponieważ do oddziałów niemieckich dotarła informacja, że w jednej z wsi chowa się żyd; próbował zbiec, ale został znaleziony i zaprowadzony do komendy żandarmerii. Oficer SS oddał go pulchnemu księdzu, z kolei ten wywiózł go do wdowca Garbosza, u którego troszczył się o 2 świnie, krowę, kilkanaście kur i 2 indyki. Garbosz odznaczał się szczególnym okrucieństwem: wykręcał małemu uszy, tarł kciukiem włosy, łaskotał pachy i stopy, nazywał „cygańskim gnojkiem”, chłostał wierzbową rózgą, budził w nocy, wrzeszcząc do ucha, wrzucał w pokrzywy, dźgał trzonkiem motyki między żebra, szczuł psem Judaszem. Chłopiec zaciskał zęby, wierząc, że Bóg ma go w swojej opiece, i częste modlitwy pomogą mu przetrwać. Na potęgę uczestniczył w mszach, nawet został ministrantem, jednak z osłabienia upadł w kościele, gdy przenosił mszał. Ludzie wywlekli go na zewnątrz i wrzucili do dołu z nieczystościami. Szok spowodował utratę głosu.
Następnie dotarł do zagrody Makara. Makar mieszkał z synem Antonem oraz córką Ewą, jego żona nie żyła. We wsi mówiono, iż grzeszy z chłopakiem i dziewczyną, których podaje za swoje dzieci. Chłopiec zaspokajał namiętności dziewczyny, nawet wydawało mu się, że ją kocha, ale gdy został pobity przez mężczyznę (za to, że nie zabił, lecz jedynie ogłuszył królicę, która była ofiarą wielokrotnego gwałtu Makara, i ocknęła się w trakcie obdzierania ze skóry), i powoli dochodził do siebie, dostrzegł, iż Ewa, Anton oraz Makar obcują ze zwierzętami i z sobą nawzajem. Wtedy uznał, że należy szerzyć zło, bo to pozwoli mu otrzymać specjalne moce, nagrody, ponadto nikt nie będzie go gnębił – on przejmie rolę kata.
Udał się w podróż, a nogi zawiodły go pod drzwi Łabiny – pracowała u bogatych ludzi jako służąca, zaś nocami urządzała głośne libacje, w trakcie których sypiała z mężczyznami. Na złą drogę zeszła, gdy jej mąż popełnił samobójstwo; Łabina mogła mieć każdego, lecz zakochała się w najbiedniejszym parobku z całej wsi – Krasnym (tak go przezywano). Krasny był tak przystojny, że wszystkie kobiety do niego wzdychały, za co zazdrośni mężczyźni wykorzystywali go w pracy. Pewnego razu mężczyzna zniknął na rok, a gdy wrócił był wystrojony, obok prowadził tłustego konia, na którym wisiał kufer pełen kosztowności. Łabina zaniedbała się prowadząc gospodarstwo i troszcząc o skarby męża. Niestety ktoś zawistny pozbawił go całego majątku, zostawiając jedynie kwiecisty krawat. Krasny stracił sens życia i powiesił się na owym krawacie. Ludzie plotkowali, że został zamordowany albo przez kogoś zazdrosnego, albo przez samą Łabinę – od tych plotek pękło jej serce.
W wioskach coraz częściej wspominano o wkroczeniu Armii Czerwonej, która dawała nadzieję na wyzwolenie. Tym, kogo obawiali się miejscowi byli Kałmucy (dezerterzy z Armii Czerwonej, którzy przeszli na stronę Niemców), którzy jednak dotarli do wieśniaków, dokonując licznych gwałtów, mordów i grabieży. Ratunek przybył w postaci sowieckich żołnierzy – to właśnie oni wzięli chłopca do polowego szpitala (jakiś kałmuk strzaskał mu karabinem kość w klatce piersiowej). 11-letni już chłopak znalazł się pod skrzydłami pułkowego oficera politycznego – Gawryły – oraz instruktora strzeleckiego, przy tym wyborowego snajpera – Mitki (Kukułki). Gawryła zaciągał go do biblioteki, gdzie chłopiec nauczył się czytać: książki zrobiły na mnie szalone wrażenie. Ze zwykłych kartek papieru wyczarowywało się świat, równie prawdziwy, jak ten doświadczany zmysłami. Co więcej, świat książek, niby mięso konserwowe, był bogatszy i lepiej przyprawiony, niż ten oglądany dookoła. W życiu codziennym, na przykład, widywało się wiele osób nigdy ich dobrze nie poznając, podczas gdy o postaciach z książek wiedziało się i co myślą, i co zamierzają. Udzielał mu również lekcji, z których można było wywnioskować, że tylko od ludzi zależy bieg ich życia, dlatego liczy się każdy człowiek, dlatego tak istotne jest, by wiedział, co ma robić i do czego dążyć. Pojedyncze czyny niezliczonych jednostek składają się razem na wielką całość, którą potrafią dojrzeć ci, którzy stoją na szczycie społeczeństwa – oni pragną dobra innych, a dzięki większej wiedzy i mądrości rozumieją, że czekanie na boską interwencję nie poprawi sytuacji na ziemi. Taki człowiek staje się przywódcą, który kieruje myślami i uczynkami narodów. Z kolei od Kukułki otrzymał następującą lekcję: jeśli ktoś cię chamsko potraktował, a ciebie zabolało to niczym smagnięcie bicza, należało mu odpłacić tak, jakby rzeczywiście cię wychłostał. Jeśli ktoś uderzył cię raz, lecz ty miałeś wrażenie, że spadło na ciebie tysiąc ciosów, należy wziąć zemstę za tysiąc. Zemsta musi być proporcjonalna do bólu, goryczy i poniżenia, które się czuło w następstwie czynu przeciwnika. Jeden człowiek odbiera policzek jako rzecz niespecjalnie bolesną; drugi miesiącami przeżywa tę hańbę. Pierwszy zapomina o tym godzinę; drugiego przez wiele tygodni gnębią koszmarne wspomnienia. Obowiązywała także i odwrotna zasada. Jeśli ktoś uderzył cię kijem, ale zabolało jak klaps, mścij się za klapsa. Podobały mu się te zasady, podobało mu się jak był tutaj traktowany, ale wojna dobiegała końca i musiał się z nimi rozstać – na pożegnanie otrzymał mundur czerwonoarmisty, drewniany pistolecik z wizerunkiem Stalina po jednej stronie, a Lenina po drugiej, worek prezentów, książki oraz swoje akta, które spisano w oparciu o to, co pamiętał. To rozstanie było dla niego bolesne. Sierżant Jurij odwiózł go do schroniska dla dzieci bez rodzin pozostawiając nadzieję, że jeśli w ciągu roku nie odbiorą go rodzice, to po niego wrócą.
W schronisku mieszkało 500 dzieci: sporo z nich było kalekami i zachowywało się dziwnie, ale tym, co niewątpliwie ich łączyło była podejrzliwość, nienawiść, agresja i strach. Nikt nie wiedział czego może spodziewać się ze strony sąsiada. Chłopiec zaprzyjaźnił się z Milczkiem (potrafił mówić, ale w pewnym momencie wojny uznał, że jest to zbędne). Po upływie roku przyszli po niego rodzice – walczył ze sobą, czy chce żyć w uregulowanej rzeczywistości, gdzie będzie zduszony przez miłość, czy odejść do Gawryły i Mitki, na których nadal czekał. Rodzice zabrali go do domu, nie wierząc, że udało im się odnaleźć syna. Na miejscu okazało się, że adoptowali małego chłopca, który w trakcie wojny został sierotą. Chłopiec w dalszym ciągu nie mówił, więc wysłano go w góry do Instruktora – tam odzyskał swój głos.
W „Malowanym ptaku” jest masa obrzydliwych opisów, scen, zachowań, ale ten naturalizm ma uzasadnienie. To świat zdegenerowany przez wojnę, przez ludzką podłość, przez celową krzywdę, przez niesłuszne poczucie wyższości. To studium barbarzyństwa i przemocy. Nie można w sposób subtelny zrelacjonować gwałtów, zbrodni, świństw, odzierania innych z godności – to wymaga sugestywności. Zło trzeba opisać ohydnym językiem, by poczuć jego plugawość. Rzeczywistość tarzała się w ohydzie, więc tak musiała być przedstawiona. Realny brutalizm zniszczył sielankę dzieciństwa, zamieniając życie chłopca w osobisty dramat. Samotny mały odmieniec o czarnych oczach niczym jaskrawy ptak jest prześladowany przez zabobonny, prymitywny lud, który na każdym kroku upokarza go w najbardziej wymyślny sposób, przyczyniając się tym samy do jego wewnętrznej zmiany na gorsze. Tutaj naturalizm nie może mieć granic, bo ludzie przekroczyli wszelkie granice.
Ciężko wytypować grupę docelową, której można by polecić tę książkę, ale wydaje mi się, że to są wszyscy; tyle, że każdy na innym etapie życia. Jest dla obojętnych, dla wrażliwych, dla butnych, dla tych, którym się wydaje, że mają wszystko, i dla tych, którzy chcą więcej i więcej.
Mnie scena zadziobania pomalowanego ptaka już nigdy nie opuści…
* dla uściślenia: na zdjęciu znajduje się Bubble tea (tajwański napój na bazie zdrowych herbat, z dodatkiem kuleczek z tapioki, strzelających kuleczek z sokiem owocowym, żelek lub galaretki). Jednak u mnie podstawę stanowi kawa (może być też jogurt bądź czekolada), o smaku kokosowo-migdałowym, z kokosowymi żelkami – oczywiście na bazie wegańskiego zamiennika.
Najlepsza w całym Oświęcimiu – lokal znajduje się na Rynku Głównym.