Mam na imię Luna. Jestem tak delikatna, że gdy cię trącę łapką to ledwo poczujesz, ale proszę: poczuj człowieku – ja tak wołam o twoją uwagę. Nie lubię agresji, boję się krzyku i spacerów, bo udowodniono mi, że mogę z któregoś nie wrócić. W metrykę wpisano: około 3 lat – może troszkę więcej, może mniej? Ale wiek to dusza, a duszę mam młodą, choć pełną przykrych doświadczeń, zwłaszcza jednego, bo chyba ktoś mnie nie chciał – nagle zostałam sama. Niby naokoło było tylu ludzi, a jednak nikt nie zainteresował się samotnym psem. „Pies to pies” mówią. „Wiele psów się błąka”, a ja wam zaświadczam, że żaden nie chce, tylko nie mamy wyboru. No bo kto wysłucha psa? Kogo pies obchodzi? Pies czuje? Czuje. Da się go zranić? Da. I mnie zraniono niechceniem-odrzuceniem. Nie wiem dlaczego. Najpierw się psa chce, a później nie. Wyrzucić, bo tak. Bo przeszkadza. Ale czym? No, że jest. I wyrzucono mnie psa. I włóczyłam się ja pies. Pies ma tę wadę, że nie potrafi mówić, bo jakby potrafił to wykrzyczałby światu, co się stało. Ludzie przechodzili obok, a ja stałam i czekałam na choćby jednego z nich. Naprawdę, uwierz, minęły mnie miliony, ale żaden nie zapytał: co się stało piesku? dlaczego jesteś sama? Bo gdyby zapytał, to ja bym mu odpowiedziała, że, że właściwie to nie wiem, ale źle mi z tą samotnością, ja chcę do człowieka (nie wiem czy zdajesz sobie sprawę, że pies ma też drugą wadę: otóż jest zależny od człowieka, ale jak ta zależność wynika z uczucia to jest najcudowniejsza na świecie). I ciągnęłam tak łapę za łapą, i patrzyłam spode łba, znając już gorzki smak odrzucenia, aż tu podeszli, wzięli, wykąpali, uczesali, nakarmili. Aż tu nagle zadzwonił telefon, że w sprawie mnie. Czy jestem? Jestem. To przygarnę, biorę, już, teraz. Bo te oczy barwy mlecznej czekolady takie smutne, bo włos srebrny pięknie nastroszony, bo taka łagodna, bo pies po prostu, a psy zasługują na miłość. I mnie zawieziono, parę minut po północy otworzono drzwi obce. W tych drzwiach pani jakaś, i ten wzrok wydawał się być przyjazny, i pies inny biegnie – widzę szczęśliwy, więc musi mieć dobrze. I dłoń mi położyła na głowie (choć lęk przed dłonią mam aż do skulenia), przez chciany-niechciany grzbiet przeciągnęła, obiecując tym gestem czułość utęsknioną. I zostałam tam, za drzwiami, tak naprawdę nie wiedząc co mnie czeka (bo tego pies nie wie od razu). Z niechcianej chcianą się stałam. I usłyszałam, że pojadę do Jadzi (a to mama tej pani, co drzwi otworzyła), i że z Jadzią będzie najlepiej! Ufam jej: za ten wzrok, za tę dłoń, za te słowa pełne miłości.
Mam na imię Luna i chcę być twoim księżycem. Ty bądź mi Ziemią, bym miała dla kogo świecić.
To jest Szanowni historia Luny, która od dnia dzisiejszego przebywa u mojej mamy, i ma już swojego upragnionego człowieka, i nawet kota, ale takich mogą być miliony, bo miliony psów zostaje wyrzuconych, wywiezionych, przywiązanych (nie wspominając o gorszych rzeczach). Apeluję, ze jeśli nie bierzecie psa z hodowli, lecz ze schroniska, to koncentrujcie się na tych mniej atrakcyjnych wizualnie, bo takim zwykle ciężej znaleźć dom, a kochają równie mocno, kochają podwójnie: za siebie i za swoje odrzucenie-przygarnięcie. Kochajcie psy mocno, bo pies potrafi kochać człowieka bardziej niż inny człowiek.
Jeśli kiedyś duma nadmierna
z człowieczeństwa w tobie zagości,
pójdź do schroniska niechcianych uczuć,
przechowalni niepotrzebnych miłości.
W każdej klatce mieszka ciężka dola.
Między pręty smutek wciska nos.
I na pewno nie załatwia sprawy
wzruszenie ramion, no cóż, taki los.
Może, kiedy tam się wybierzesz,
smutne oczy zawładną twym sercem
i już będzie jedna miłość potrzebna,
jednej stanie się kres poniewierce.
Potem będziesz miał już samą radość:
psa z milionem merdających ogonów.
I z pewnością szybko się przekonasz,
że to lepsze od fałszywych ukłonów.
(Barbara Borzymowska, „Schronisko niechcianych uczuć”)