Jest wiele genialnych filmów, które krążą bezwiednie, ludzkim zainteresowaniem nieuskrzydlone, odbijając się bez większego echa o wirtualne mury. W telewizji tyle powtórek sprzed lat, kultowych i mniej, tyle coraz gorszej jakości kabaretów (delikatnie napisane), seriali podobnych jeden do drugiego, programów, teleturniejów wzorowanych na tych zagranicznych, kłótni, sensacji, plotek, beznadziei, a „Z dystansu” w reż. Tony’ego Kaye’a brak. Przecież można by choć raz „Janosika”, „Samych swoich” czy „Noce i dnie” zastąpić właśnie tą pozycją, mniej znaną, a poznania na pewno wartą – sama dowiedziałam się o niej zupełnie przypadkiem, przeglądając jakieś fora internetowe. Odpaliłam. Obejrzałam. Oniemiałam nad fenomenem tego dramatu, bo to dramat i z gatunku, i z poruszanej tematyki, mianowicie: szkolna rzeczywistość.
Henry Barthes (Adrien Brody – znany z roli „Pianisty”) jest nauczycielem zastępczym, specjalizującym się w lekcjach literatury, a więc wędruje tam, gdzie w danej chwili znajdzie się dla niego miejsce, co w zasadzie nakłania go do przyjęcia zdystansowanej postawy względem placówki, uczniów, grona pedagogicznego. Punktem wyjścia całej akcji jest chwila, gdy na okres miesiąca, trafia do podrzędnego nowojorskiego liceum (w celu podciągnięcia wyników, będących poniżej normy), w którym uczniowie charakteryzują się totalnym brakiem zasad, zaś nauczyciele zmagają się z syndromem wypalenia zawodowego, bo większość kiedyś wierzyła, że się jakoś zaznaczą, że mogą coś zdziałać (tutaj wspaniała rola Doktor Paris Parker – Lucy Liu), tymczasem okazuje się, iż są wielokrotnie kupowani, są pieniędzmi przechodzącymi z rąk do rąk – nadchodzi zniechęcenie własnym powołaniem, misją, żeby prowadzić młodzież, by nie wypadli za burtę, ale nikt ich nie słucha, nie docenia podjętego trudu, lekceważeniem i chamstwem tłumi początkowo tląca się charyzmę. Młodzież jest wulgarna, leniwa, bez ambicji, zapału i chęci, plują na duszę, na wartości wyższe, przekraczają granicę na przestrzeni nauczyciel-uczeń; ten pierwszy nie stanowi już dla nich przykładu, nie jest kimś istotnym, kogo chcieliby słuchać. Nauczyciel to wróg, ktoś, kto wymaga niestworzonych, zbędnych rzeczy, może kłamie, fajnie go poniżyć, gdy pozostali ordynarnie przyklaskują, gwiżdżą, wybuchają rubasznym śmiechem – w końcu w kupie siła. Rodzice nie są lepsi, bo na co dzień nie potrafią być przewodnikami, a wzgardliwą postawę odnośnie edukatorów przenoszą na swoje latorośle: nie przychodzą na wywiadówki, bez wkładania jakiegokolwiek wysiłku żądają cudu w postaci wypuszczenia w świat inteligentnego, wybitnego, w wiedzę obfitego, kulturalnego człowieka – tak się nie da, by na kilka godzin dziennie podrzucić obcemu burzę hormonów, środowisko, emocje, przeżycia, zainteresowania, jednostkowe historie, radości i żale i otrzymać zjawisko nadprzyrodzone, dając od siebie absolutne zero – fundamentem jest rozmowa, pomoc w ogarnięciu tego nadmiaru, chaosu, jakaś próba odnalezienia, ustatkowania, uzyskania harmonii, poczucie zasiadania we wspólnocie, w budowaniu teraźniejszości, uczestniczeniu w przeszłości i planowaniu przyszłości. Nie można młodego wrzucić w to całe bagno, trzeba go wesprzeć, poprowadzić, bo inaczej się pogubi.
Każdy ma problemy: wieczorem zabiera je do domu, ale rano musi wstać do pracy, gdzie nie ma prawa mimowiednie ich przelewać – to działa w obie strony. Niestety nauczyciele też ludzie i podobnie jak pozostali nie potrafią tego oddzielić, bo samotność, alkoholizm, mąż furiat, żona pogrążona w depresji, uczucia wygasają, a do tego w szkole brak szacunku, uczniowie obelżywi, nikt nie ma ochoty na doskonalenie, więc czara goryczy się przelewa, puszczają nerwy: jest albo krzyk, albo ubliżanie, łykanie prochów, arogancja, cynizm (zwłaszcza Pan Charles Seaboldt – Janes Caan), totalna rezygnacja, nawet paranoja (Dyrektor Carol Dearden – Marcia Gay Harden), albo, mając wrażenie niewidoczności, przywieranie na przerwach do siatki, z zamkniętymi oczami, i łapanie głębokich oddechów (Pan Wiatt – Tim Blake Nelson). I Henry też czuje się pusty w środku, uważa, że rozczarowując siebie, rozczarowuje innych, a rozczarowując innych rozczarowuje siebie – koło się zamyka, aczkolwiek nie chce zawieść swoich podopiecznych, bo sam nigdy nie miał mentora [ojciec odszedł, gdy był mały, mieszkał z dziadkiem – Louis Zorich (którym nota bene się teraz zajmuje) i mamą, prawdopodobnie przez własnego ojca dręczoną psychicznie, wykorzystywaną seksualnie, co znieczulała alkoholem, a ostatecznie z tej męczarni popełniła samobójstwo, zażywając pigułki – znalazł ją martwą, natomiast seniorowi wtedy odbiło do tego stopnia, że się go bał , w efekcie stał się bardzo skrytym człowiekiem], a wie, jakie to ważne, by później znaleźć tożsamość, swój obszar, by nauczyć się dokonywać wyborów z lawiny stale namnażających się propozycji, słusznie oceniać, by móc mądrze dowodzić kolejnym pokoleniom, osobnikom. A ponieważ nie chce i zawodowo, i jako człowiek nawalić (choć zwykle stara się nie angażować, to jednak sam stwierdza: nigdy nie czułem się tak głęboko pogrążony w jednym i tym samym czasie, tak oderwany od samego siebie i tak obecny w świecie ), to słucha, konwersuje, dyscyplinuje, intryguje, uczy, a tym zaciekawieniem zyskuje zaufanie nie tylko uczniów [zwłaszcza niezwykle wrażliwej, otyłej, homoseksualnej, osamotnionej, wyśmiewanej przez ojca, artystycznie niespełnionej Meredith (Betty Kaye), która i tak na sam koniec odbiera sobie życie: przed szkolnym budynkiem wystawia swoje obrazy, zdjęcia, kolaże oraz samodzielnie upieczone babeczki – wszystkie, poza jedną, są uśmiechnięte – ta smutna jest przeznaczona dla niej, bo zawiera truciznę], ale też młodziutkiej prostytutki Erici (Sami Gayle), którą zgarnia z ulicy, opatruje poranione od gwałtu uda, pokazując że nie w każdym dotyku jawi się podtekst seksualny, że może być czułość, opieka. Z czasem nakłania ją do wykonania badań w kierunku HIV, wysyła do szkoły i ku jej potwornej rozpaczy odsyła do placówki wychowawczej, co dziewczyna później mu wybacza, uświadamiając sobie jak wiele dla niej zrobił (pokazał, że można żyć inaczej, godniej) oraz wyalienowanej Pani Sarah Madison (Christina Hendricks), tak właściwie nie wiedzącej, co ze sobą zrobić poza klasą, bo uczy z egoizmu, pokoleniowo i od zawsze koncentrowała się jedynie na tym. Niestety nauczyciele mimo ambicji, zamiłowania, poza tym, że starają się walczyć z butnymi-nastoletnimi i ich rodzicami, zmagają się z absurdem systemu, z biurokracją: najlepiej siedzieć cicho, niby niezależnie, lecz jednocześnie poddańczo, masę niedorzecznych papierów wypełniać, beztrosko wychowywać, na słowa zważać, na ton i nerwy też, grubiaństwo akceptować i fuksem ulepszać rezultaty, przytakując schematom oderwanym od rzeczywistości, ogłupiającym wzrastającego, będąc przy tym kreatywnym, ciepłym oraz miłym, a i tak jak dłoń na ramieniu skrzywdzonego, łzami zalanego dziewczęcia czy chłopięcia położysz to cię oskarżą o molestowanie, a broń Panie Boże, żebyś odparł atak, jeśli ktoś ci przywali bądź nóż do gardła przyłoży, bo za kratami wylądujesz: za pobicie. Bezstresowo Proszę Państwa, bezstresowo.
Młodzi się zmieniają, bo zmienia się ten świat, który sami tworzymy i wiadomo, że potrzeba nowych metod, nowych porządków, jednak przede wszystkim trzeba kultywować świadomość, stymulować wyobraźnię – do obrony, do zachowania własnego umysłu.
Film dodatkowo jest uzupełniony dygresjami nauczycieli: o staraniach, powołaniu, lękach, wyrzeczeniach, pasji, demotywacji, bezradności, wiążącymi się z tym zawodem. Jednakże sam tytuł i postawa głównego bohatera pokazują jak w tych czasach należy do tego wszystkiego podchodzić: Z DYSTANSEM, świadcząc po drodze jednostkowe dobre uczynki, z których składają się te większe. Dramat kończy się fragmentem z „Zagłady domu Usherów” autorstwa Edgara Allana Poego, idealnie oddającego wypalenie, niemoc, zniechęcenie tych, którzy w dużym stopniu powinni nadawać kształt, wtajemniczać, wskazywać. Niestety, mimo szczytnego posłannictwa jakoś wszyscy czynią im na przekór:
Przez cały dzień pewnej jesieni — dzień zadymką omglony, posępny i oniemiały, gdy chmury ciężko i nisko zwisły na niebie, przebywałem samopas i konno obszary niezwykle ponurej krainy i wreszcie, w chwili przypływu zmierzchów wieczornych, stanąłem przed melancholijnym Domem Usher’ów. Nie wiem, jak się to stało, ale od pierwszego wejrzenia, które rzuciłem na ową budowlę, uczucie smutku ponad siły przeniknęło mą duszę. Mówię: ponad siły, ponieważ tego smutku nie koiło zgoła najmniejsze źdźbło owego nastroju, któremu istota poezyi nadaje niemal barwy rozkoszy, a który zazwyczaj ogarnia duszę wobec najposępniejszych widoków natury, pełnych spustoszenia i zgrozy.
Oglądałem przeciwległy mi krajobraz i nic, jeno dom i charakterystyczna perspektywa tej miejscowości, mury chłodem przesycone, okna, podobne do oczu, które, patrząc, nie widzą — kilka kęp jędrnego sitowia oraz kilka pni zbielałych i spróchniałych drzew — samym swym widokiem zdziałały, że doznałem owego całkowitego pognębienia ducha, które wśród uczuć ziemskich najtrafniej można przyrównać tylko przedocknieniowym majaczeniom palacza opium — jego bolesnym do codzienności powrotom — straszliwemu a niechętnemu pierzchaniu z jego oczu zasłony. Była w tem — drętwota serca, znękanie, niemoc…
Dialogi, gra aktorska, autentyczność, brak upiększeń, banałów, miejscami cenzury, mimo popularnej problematyki tworzą pierwszorzędny przekaz, gwarantujący masę emocji – stąd nie mam pojęcia dlaczego ten film może i jest znany, ale z pewnością w wąskich kręgach.
źródło ilustracji: http://1.fwcdn.pl/po/71/77/587177/7563839.5.jpg
źródło ilustracji: http://i0.wp.com/film.org.pl/wp-content/uploads/2013/03/detachment-prostitututes.jpg
źródło ilustracji: http://1.fwcdn.pl/ph/71/77/587177/364734.1.jpg
źródło ilustracji: http://cdn1.stopklatka.pl/dat/movie/0000000085/0000085964/galeria_h210_ri8xw5y8470trclsvy0j.jpg
źródło ilustracji: http://kq.i1.fdbimg.pl/qr5vul_luwok9.jpg