Lubię to, co dziwne. Dziwne mnie fascynuje, nawet pociąga. Dziwny wygląd, smak, słowo, wiersz, obraz, sposób ujęcia tematu, melodia, fason, rzeźba, ozdoba, tatuaż, wzór, budynek – to mój świat; świat specyficznego nonsensu wspartego na logicznych fundamentach. Bo kiedy tak wnikliwie obserwujesz, słuchasz, potem rozważasz, to dostrzegasz bukiet akceptowalnych przez ludzi niedorzeczności, do którego stale możesz bzdurne kwiatki wtykać. I to jest często tak abstrakcyjne w n i b y r z e c z y w i s t o ś c i (gdzie absurd niejako broni się sam, będąc przez innych bronionym, bo sankcjonowanym, choć może nieświadomie), że musisz wyjść poza ten obrysowany cyrklem normalności krąg. Bo czymże tak właściwie jest normalność? Normalność czyli zatwierdzenie przez większość, pieczęcią uznania podbite, do kieszeni wsadzone, prawdopodobnie bez głębszego zastanowienia, noo aleee: inni przytaknęli. A bywa, iż z boku, z odmiennej, czasem zdrowszej, mniej fanatycznej, mniej uprzedzonej, bogatszej w doświadczenia perspektywy wygląda to zupełnie przeciwnie, lepiej. Jednak to „lepiej” miano dziwności zyskuje, gdyż z łańcucha normalności spuszczone (lata to tam jakieś cudactwo i nie wiadomo o co w tym chodzi). A dziwne bywa dziwne, bowiem tę normalność tak gruntownie lustruje, że aż potrzebuje się wyrazić na to, co zobaczyło, iż zdziwiło się tak bardzo.
Dziwne są więc „Fractale” autorstwa Nataszy Goerke, w których odmętach-zamętach pogrążałam się przez ostatnie wieczory. Bo mimo że jedynie 170 stron sobie liczą (62 opowiadania – po średnio 0,5-3 strony), to są tak zakręcone, że wymagają czasu, by przemyśleć o co w tym chodzi, a najlepsze, że pewnej odpowiedzi i tak się nie uzyska – takie to dziwne.
Jest tu małżeństwo: Marian i Madame Pompadour, których nastroje są podszyte nicią przedburzowego napięcia, a kluczowym pytaniem zdaje się być: Jak się nie dać ponieść wiatrowi, jak postrzegać słomę na najwyższym poziomie kapelusza? I chłopak, który przespał swoje życie (jego stan tłumaczono geniuszem, hemofilią, depresją, homoseksualizmem, dziedzicznością), obudziwszy się niedługo przed śmiercią. I cisza, wyznająca prawdę oraz „Delikatna metoda”, dzięki której Pracownicy Rzeźni słynęli z delikatnych rąk, a ich dowcipy uchodziły za szczyty subtelnego wyrafinowania. Uderzając zakrwawioną pięścią w stół tuż pod nosem zamyślonego świniaka, wykrzykiwali głośne hu-hu i zataczając się ze śmiechu, wynosili do chłodni zmarłe na atak serca stworzenie. Pojawia się też nieznoszący tanich rzeczy, dystyngowanie bąkający – ekskluzywny Miś Stanisław (w istocie nieakceptowany), postać wyjątkowo ponura – gbur Herman Lipke, twarz pognieciona, nieforemna, szara, oporna i rozlazła należąca do osobnika o tożsamości, będącej syntezą wszystkich kolorów tęczy, a więc białą, który w soboty wyrusza wraz z rodziną do „Sklepów prześcieradłowych” (tutaj zaraz nasuwają mi się „Sklepy cynamonowe” Shulza) – dalej w tematyce pościeli mieści się „Malarz kołder”, percypujący kołdry na najwyższym absolutnie poziomie, przez wzgląd na pamięć o nienarzucającej się kołdrze Julii – przecierający ze zdumienia nad zawtórowaniem własnej bezideowości Fernandyn Szopen (wiążę to opowiadanie z utworem poetyckim Cypriana Kamila Norwida „Fortepian Chopina”) oraz groteskowe refleksje o pisaniu wierszy (zaś tutaj dostrzegam odniesienie do młodzieńczych utworów Adama Mickiewicza do Maryli Wereszczakówny). Swoje miejsce na trójczłonowe marzenie ma również Klaus, a brzmi ono: żona, matka, kochanka, niestety: Tyle ich, widział Klaus, tyle ich, powtarzał. A żadna moja. Cudze wszystkie, zajęte, po domach rozrzucone, sprzed nosa sprzątnięte, przy mężach, przy dzieciach, przy kochankach. Nie moje, byle czyje. Byle jakie, zaniedbane, zapudrowane, spasione i okropne, pocieszał się Klaus. Po cichu marzył: ona przyjdzie. Inna, taka z łąki prosto, świeża i pachnąca łąką. Głośno się śmiał i mówił: Kurwy. Kurwy mi trzeba, a także choreograf nie radzący sobie ze starością. Gdzieś przemyka ambitna wiewiórka, mogąca poszczycić się zdaną maturą (szydzi z niej zazdrosny wiewiór, który w efekcie zostaje odrzucony za prymitywizm), równie bezszelestnie przesuwa się, istniejący tajemniczo, unikający tych samych miejsc, ciągnący za sobą sznurek z marzeniem o kierunku-celu-marzeniu: Christian Pst, którego raduje, gdy coś ginie, bo wtedy ma potwierdzenie, że istniało, a parę stron dalej jakiś pan, pogrążony w złych przeczuciach, spaceruje ulicami: niektóre płynęły, niektóre wysychały, niektórych po prostu nie zauważałem. Są zadumy o bycie (bezmiar istnienia to po prostu twoje najbardziej niedopuszczalne intuicje na temat bytu. Nie są one ani znikome, ani święte – są śmieszne; aby się o tym przekonać, musisz wyciągnąć się na całą swoją nieskończoność. Jeśli pozostaniesz zwinięta, prędzej czy później zaplączesz się we własny ogon, uwierzysz w początek i koniec i udusisz się własną powagą, nie rozpoznawszy kosmicznego żartu. Nie bój się swoich intuicji…), percepcji jedzenia (żuć czy ssać, by zgłębiać istotę smaku?), o różnicach kultur, występujących tylko na poziomie symboliki, o archetypach (kobieta dostrzega w lokalu gastronomicznym „wyrafinowanego intelektualistę”, bo grube szkła, zapach prochu, i Prousta czyta, toteż rozpoznawszy w nim archetypiczne ucieleśnienie doskonałej męskości, natychmiast postanowiła go poślubić), o społecznych rolach (co powinna ona, co powinien on, co każdemu z osobna wypada, a co nie), alkoholizmie, nieprzystosowaniu do rzeczywistości i do emigracji (a jest konieczna, gdyż nie sposób znaleźć pracy w zawodzie) – co sprowadza ludzi na sam skraj iluzji, wyzbyciu się schematów, alienacji, ucieczce, niezrozumieniu beztroski, psychoterapii, samorozwoju, rozminięciu z pragnieniami, poszukiwaniu siebie, celu, miłości, o podziałach (dzielić nie można chaotycznie i bezmyślnie – dzielić trzeba metodycznie. Z jedności bowiem nie należy staczać się w wielość(…) Za podstawowe kryterium podziału przyjmujemy nie kolor skóry, nie płeć i nie wyznanie, lecz zdrowie(…), w którym są włókna duszy i chrząstki sumienia), o tym, że ciężko wyrwać się z własnego środowiska, ciężko porzucić przeszłość, w końcu o tym, ze życie jest: samotne i mdłe.
Na pewno można w tym dziele dostrzec elementy surrealizmu, parodii, absurdu, zabawę językiem, formą, znaczeniem, która jak sama autorka, w wywiadzie dla „czasu Kultury”, oznajmiła: wynika z braku zaufania do fabuły – stąd jej koncentracja na afabularności. Ten język bywa kolokwialny, nierzadko przy opisywaniu jakichś wielkich, poważnych kwestii lub niezwykle wykwintny – o czym świadczą poszczególne tytuły:”Wichrowatość”, „Malarz kołder, „Gra w pyłki”. Zdarza się oniryczna atmosfera, zaś w tym śnie wiele odnoszącego się do powszedniości bajkopisarstwa. Jest też cała masa nawiązań do kultury Wschodu, którą autorka się interesowała. Brak tu oczywistości, harmonijnie prowadzonej narracji, przewidywalnego rozwoju akcji. Dochodzi do zamiany ról: zwierzęta bywają ludźmi, ludzie pluszakami, mężczyźni kobietami. A ponieważ same fractale to matematyczne wzory jednostek porządkujące chaos, to wydaje mi się, że tak chyba trzeba na tę dziwną prozę patrzeć. I nim osądzi się ją męczącym, bezsensownym, literackim bełkotem to najpierw trzeba wyłowić z całej treści pojedyncze zdania i na nich albo wokół nich zbudować sens, mając na uwadze, że jest tu wiele aluzji do bieżących problemów – prezentowanych prześmiewczo bądź z dystansem, zanurzonych w niezgłębionym morzu wyobraźni.
Myślę, że warto wydobyć z „Fractali” fragment, dotyczący sensu pisania akurat opowiadań:
Opowiadania są krótkie, ale treściwe. Nie trzeba wertować. Zdanie ostatnie zawarte w zdaniu pierwszym. Duża oszczędność czasu. Kogo obchodzi reszta. Te wszystkie kartki pomiędzy. Każdy ma swoje. Opisy, spisy, zapiski. Dawno przeczytane.
A że rozpadłem się? przypomniałem sobie? wracałem? – któż tego nie zna! Wystarczy hasło: skrót, tytuł, bzdura. I od razu wszystko wraca.
Przypomina się. Rozpada.
Komu nic to nie mówi, ten i tak nie pojmie. Choćby nie wiem jak wertował. Te wszystkie kartki pomiędzy. Nie pojmie, co to znaczy. Rozpadać się, przypominać sobie, wracać. I tak dalej.
I ten o pisarzu-hodowcy, któremu przez wzgląd na bycie pisarzem dany jest sen płytki, bo właśnie pisarz jest zobowiązany do nieustannej czujności:
Niektóre z treści, aczkolwiek żenujące w swej oczywistości, uświęcone blaskiem nowej formy urastały do rangi pereł wyrafinowanej mądrości. Inne, efemeryczne i skromne, przekładał z kajecika na parapet i tam, w blasku słońca, pozwalał im dojrzewać do którejś ze zgromadzonych form.
Bezwzględna reguła przetwarzania dokonywała naturalnej selekcji treści najbardziej ulotnych, wątłych, nieprzystosowanych do żadnych warunków. Czasami wystarczał podmuch wiatru, zbyt gwałtownie rzucone słowo, pochopna krytyka lub zwykła nieuwaga, by ziarnko prawdy, nie zdążywszy nawet zakiełkować, spadło w otchłań ulicy i wdeptane w chodnik przepadło na zawsze.