Nie znoszę soków typu „Kubuś”, „Pysio”, „Karotka”, bo kojarzą mi się ze wstrętną przecierową zawiesiną, powoli spływającą po ściankach gardła… Poważnie – mam tak od zawsze – stąd obca jest mi czynność uderzania ręką o dno szklanej butelki przed jej odkręceniem, ale świetnie pamiętam ją z obserwacji, z gimnazjalnych korytarzy. I podczas gdy inni gęściuchy pili, ja raczyłam się z rozrzewnieniem wspominanym: napojem niegazowanym, z firmy Jurajska, o zacnej nazwie „Frutek”, w plastikowej butelce ze smoczkiem, za 1,80 zł, kupowanym przed wyjściem do szkoły, w sklepie na dole, przeważnie o smaku gruszkowym, czasem pomarańczowo-marchewkowym – był genialny, choć sztucznie barwiony, pełen substancji słodzących i konserwujących, stabilizatorów, aromatów, ale kto wtedy zwracał na to uwagę. Pamiętam, że byłam załamana, gdy go wycofali (podobnie czułam się, jak zrezygnowali z jednego z szamponów GARNIER FRUCTIS, który jako tako zwiększał objętość włosów oraz z perfum CRYSTAL AURA z Avonu), bo te wszystkie „Lipton Ice Tea”, „Frugo” czy „Tymbarki” nie były w stanie go zastąpić. Kawy do plecaka nie weźmiesz, bo smakuje tylko gorąca, gazowane odpadają (wyjątek w trackie studiów: „Zielona Guarana”, ale spasowałyśmy z Violą po połączeniu jej z kawą, może nawet dwiema? trzema? kawami, bo miałyśmy problem ze złapaniem oddechu, wejściem na schody i przyspieszonym biciem serca), woda w tym wieku odpada, no szok w popisanych trampkach, z ponaklejanymi czachami – i wtedy (I klasa SZLACHETNEGO liceum z wieloletnią tradycją, o zgrozo) wstąpiłam w obszar klimatycznej herbaciarni, umiejscowionej w jednej z obskurnych częstochowskich bram, gdzie wwąchałam się w mieszanki suszonych naparów (można odkręcać słoje, opatrzone bajkowymi nazwami), przy gustownym stoliku zasiadłam, finezyjny dzbanuszek otrzymałam, z filiżanki (lub kubka z przykrywką – w zależności czy brało się ten sam smak czy każdy zamawiał inny) wypiłam i absolutnie dla tych herbat przepadłam po dziś dzień.
Po dziś dzień gęstych soków nie lubię, tak, jak nie lubię gęstej atmosfery (tej sporadycznie się nie uniknie) i gęstego zimnego powietrza (można uniknąć, jadąc tam, gdzie jest lżejsze) – gęste preferuję tylko owsianki i konkretne loki;)
A owy soczek określiłam mianem domowego Kubusia, bo po pierwsze zrobiłam go sama, a po drugie marchew-banan-jabłko to chyba klasyczne połączenie, które kojarzy mi się właśnie z tym sokiem. Jest ciut gęstszy niż przeważnie, ale bliżej mu do smoothie niżeli farbowanej, syntetycznie (a nie owocami) zagęszczanej papki.
* i przemyciłam tu znienawidzone jabłka
Przepis na domowego Kubusia (3 szklanki po 300 ml) (przepis autorski)
Składniki:
- 4 jabłka
- 5 średnich marchewek
- 3 banany
Sposób przygotowania:
Jabłka i marchewki obrać, te pierwsze pozbawić gniazd nasiennych – pokroić i przecisnąć przez sokowirówkę. Do soku wrzucić fragmenty banana, po czym zblendować. Przelać do szklanek. Schłodzić.
* ja jeszcze dodatkowo odcedzam przez sitko pianę powstałą z jabłek