Świat to Ciemnogród. Świat to ludzie. Ludzie to my. My tworzymy świat. Jesteśmy kreatorami Ciemnogrodu. Osądzamy. Wytykamy palcami. Piętnujemy. Uznajemy co komu wolno w jego prywatnym życiu. Wciskamy się w zakazany obszar. Patrzymy ogólnikowo, bez krzty wrażliwości. Indywidualności nie istnieją, bo nie mogą – są inni, a przecież liczy się masa – to ona dzierży berło ziemskiej władzy.
Jeden z wielu
Ja jeden z wielu
ukryty wśród miliarda
Wstydzę się że jestem
Uczeni panowie
profesorowie Vogt Burch i inni
mówią że miliard ludzi
jest na świecie niepotrzebny
Za dużo jest ludzi
więc człowiekowi wstyd że żyje
Tyle tego
biali żółci czarni czerwoni
wszyscy chcą jeść
ubierać się oddychać kochać
Ach oni mają sny marzenia
oni mają pragnienia
oni walczą powstają
Więc co zrobimy z tym miliardem
martwią się panowie
Vogt Burch i inni
Co zrobimy z tym i z tymi
Co zrobicie
z tym chłopcem
który wkleja do szarego zeszytu
czerwony liść dębu
z tym który trzyma w dłoni jabłko
i z tym który biegnie przez łąkę
który leci przez gwiazdę śniegu
Co zrobicie z moim ojcem i matką
co zrobicie
co zrobicie z tym miliardem
niepotrzebnym.
(Tadeusz Różewicz, „Głosy niepotrzebnych ludzi”)
Kiedyś wierzono, że pierwszy kontakt seksualny determinuje orientację, że to poniekąd kwestia przypadku, ewentualnie wiąże się z sytuacją rodzinną (dominująca matka – nieobecny ojciec lub na odwrót), albo że pewna grupa neuronów w podwzgórzu jest znacznie większa, że to zaburzenie psychiczne, że ma powiązania genetyczne (identyczne zestawienia markerów w chromosomie, jakiś konkretny gen), że problem tkwi w epigenetyce (dziedziczenie cech niezakodowanych w DNA), że może dewiacja – a to wszystko oczywiście guzik prawda, jedna wielka bajka stworzona przez często upozorowane wzory cnót. Homoseksualizm, bo o nim mowa, to jeden z pięciu rodzajów tożsamości seksualnych (heteroseksualna, biseksualna, homoseksualna, autoerotyczna, aseksualna), która rozwija się już w okresie płodowym – ma charakter trwały i nieodwracalny, więc medycyna nigdy nie wynajdzie na to leku, bo to nie choroba (jeśli tak właśnie by było nikt nie określiłby się homoseksualistą) – lepiej pierwszą część pieniędzy, naiwnie pakowanych rozmaitym stowarzyszeniom, gwarantującym nagłą zmianę, przeznaczyć na terapię u mądrego psychologa, który pomoże im zaakceptować siebie, zaś rodzicom uświadomić, że ślub z płcią przeciwną, pójście do wojska, wróżki, znachorzy, wzajemne oskarżenia (w czym tkwi błąd? alkohol? awantury? rozwiązłość? grzechy?) tylko potęgują wzajemne cierpienie oraz frustrację, a ten fakt po prostu należy przyjąć do wiadomości, nauczyć się z tym funkcjonować i czynić to jak najlepiej, zupełnie normalnie (absurd homoseksualizmu polega na tym, iż większe zmartwienie ma z nim społeczeństwo, rodzina, znajomi, którzy niczym upierzone chamstwem sępy, z szeptem na ustach, krążą wokół tego „zboczeńca” – bo wśród ludzi zachodzi taka szczególna prawidłowość, że wtrącają się tam, gdzie nie powinni, a więc chociażby do łóżka zupełnie obcych, zaś gdy za ścianą sąsiad się awanturuje, maltretuje żonę, gwałci dzieci, znęca się psychicznie, bije, to milczą… jak zaklęci), a drugą część kwoty wydać na wycieczkę/kolację/kwiaty dla partnera, z którym człowiek homoseksualny ma prawo być szczęśliwy; szczęśliwy taki, jaki się urodził. Homoseksualizm istnieje od zawsze i nie ma jedynego poprawnego wzoru seksualności, ale jest wzór miłości pisany sercem, wsparty na szacunku – i tego się trzymajmy.
Problem homoseksualizmu, a raczej tego jak w jego obliczu wstrętni są ci poboczni, którzy w istocie najmniej mają do powiedzenia, porusza film, nakręcony w oparciu o autentyczną historię, „Modlitwy za Bobby’ego” (na podstawie powieści Leroya Aaronsa), w reż. Russella Mulcahy’ego.
Bobby Griffith (Ryan Kelley) to przeciętny nastolatek, pochodzący z niewielkiego miasteczka w Stanach Zjednoczonych; jest dobrym uczniem, ma dziewczynę, łączą go wspaniałe relacje z babcią, rodzicami oraz rodzeństwem [brat Ed (Austin Nichols), siostry: Nancy (Shannon Eagen) i Joy (Carly Schroeder)]. Niestety sytuacja zaczyna się komplikować, gdy chłopak uświadamia sobie, że coś jest nie tak, jak mu wpajano, bo pociągają go mężczyźni i to nie jakieś urojenie, chwilowa fascynacja, smaczek na przygodę, lecz fakt: tak czuje i nie może tego zmienić, choć usilnie pragnie, gdyż wywodzi się wręcz z fanatycznie wierzącej rodziny, w której naczelną zasadą jest postępowanie zgodnie z Pismem Świętym, by po śmierci wciąż być razem. W tej rozpaczy nad innością, w uczuciu obrzydzenia własną osobą, żalem potwornym do siebie i do świata zaczyna miewać myśli samobójcze (upadek na linię wysokiego napięcia, przedawkowanie aspiryny), toteż postanawia zwierzyć się bratu, który naturalnie obietnicę dyskrecji łamie czym prędzej pędząc do zaślepionej wiarą matki Mary (Sigourney Weaver), która walkę o syna rozpoczyna od ponaklejania w całym pokoju wybranych cytatów z Biblii, po czym RADZI MU ŻYĆ OD NOWA, bo nie będzie miała syna geja; tutaj homoseksualizm jest postrzegany jako choroba, ohyda, grzech straszny, skazujący na wieczne potępienie – to trzeba leczyć, modlić się, uczęszczać na terapię, do szkółki niedzielnej, więcej przebywać z ojcem, znaleźć odpowiednią partnerkę, biegać, zdrowo się odżywiać, zmienić styl ubierania, inaczej trzymać ręce – i to wystarczy, uzdrowisz się człowieku z wrodzonej tożsamości seksualnej. Mimo wielu niedorzecznych starań Bobby homoseksualny pozostaje, zapada się jak w ruchome piaski, w otchłań bez dna, bo dlaczego samoistnie miałby wybrać coś za co najbliżsi go znienawidzą? zapisuje się do klubu dla homoseksualistów „ARMORY” w kościele metropolitalnym, rzuca szkołę, postanawia nie iść na studia, wyjeżdża do Portland, do wspierającej go kuzynki Jeanette (Rebecca Louise Miller), tam pracuje w domu starców, poznaje Davida (Scott Bailey), wysyła rodzicom fachowe książki (w zamian otrzymuje broszurki o AIDS), stara się z nimi rozmawiać, tłumaczyć – walczy o zrozumienie, ale głową muru nie przebija, bo matka wie swoje, a ojciec Robert (Henry Czerny) wie to, co nakazuje mu żona (choć on, gdyby był mniej pokorny, jeszcze byłby w stanie wysłuchać, wyjść na przeciw, potem pewnie się pogodzić i wspierać). Stale krytykowany Bobby, odrzucony, samotny, trwający w przekonaniu niegodziwości i postępowania wbrew naturze, coraz bardziej pogrąża się w żałości, w efekcie postanawia skoczyć z mostu: i robi to, w wieku 20 lat. Po otrzymaniu tej tragicznej informacji rodzina jest w szoku, dochodzi do tego, że oskarżenia padają w kierunku matki, która sama, zwłaszcza po przeczytaniu pamiętnika, zaczyna powątpiewać czy to, czego tak kurczowo się trzyma jest słuszne; w celu rozwiania pojawiającej się sceptyczności idzie do Wielebnego Whitsella (Dan Butler), który uzmysławia jej, iż słowa Bożego nie można interpretować dosłownie, że grzechem sodomy była chciwość, a kamieniowano za wiele rzeczy, że dzieci trzeba kochać (niekoniecznie akceptować), że bycia gejem się nie wybiera, podobnie jak nie wybiera się wrodzonego kalectwa, a jej syn odebrał sobie życie z powodu bigoterii, odczłowieczających oszczerstw, bo nie słuchała go, gdy się przed nią otwierał – ta śmierć była konsekwencją niezrozumienia, gdyż Bobby miał czyste serce. Marry po tych słowach jakby otrząsa się z amoku, odgarnia mgłę, która zasłaniała jej oczy, poszerza umysł, daje upust emocjom, wznieca w sobie empatię, zaczyna się utożsamiać, spotykać z rodzicami dzieci homoseksualnych, w końcu wyjeżdża na paradę PFLAG do San Francisco, gdzie obserwuje, współodczuwa i zażarcie toczy boje o prawa zgnębionych, oskarżanych, tak naprawdę niesamowicie zagubionych w swej inności.
Uważam, że takie produkcje powinny częściej ukazywać się w telewizji (a nie jakieś bzdurne teleturnieje czy jeszcze gorsze seriale paradokumentalne), by dać impuls do dyskusji, by pokazać, że homoseksualizm to większy problem otoczenia niż homoseksualistów, którzy mają prawo kochać tak, jak zostali stworzeni, bo tak właśnie zostali stworzeni – nieprzypadkowo. Miłość to miłość i tu nie ma znaczenia do kogo, lecz jak. „Modlitwy za Bobby’ego” to film oparty na faktach: ta historia rzeczywiście się wydarzyła i miała swój przykry, dramatyczny koniec, a takich historii są miliony i to ludzie, zupełnie świadomie je nakręcają – wielcy Święci Obłudni ślepi na prawdziwe nieszczęścia.
źródło ilustracji: http://1.fwcdn.pl/po/73/00/487300/7239672.3.jpg
źródło ilustracji: http://3.bp.blogspot.com/-9_08tOBS-4I/UwZbii_bL4I/AAAAAAAAAA0/S7T5RR-30xw/s1600/3.jpg
źródło ilustracji: http://i1-0.fdbimg.pl/64v3c7q1/495x375_me5sr1.jpg
źródło ilustracji: http://2.bp.blogspot.com/-x8Fg0whBR0I/UwZdDiXEg9I/AAAAAAAAABU/_cXCcd1iF5c/s1600/5.jpg
źródło ilustracji: https://www.outfilm.pl/sites/default/files/gallery_11_big_0_0.jpg