Za szklaną granicą podstarzałego okna, na deskach teatru zwanego światem, różne odcienie szarości podzieliły się na role i odgrywają spektakl życia: gołębie chmury, pragnąc finezyjnym lotem dorównać ptasim skrzydłom, machają postrzępionymi brzegami, rozpraszając te drobniejsze, bardziej nieśmiałe, grafitowe, którym wrodzona skromność nie pozwala objąć większego fragmentu, stłuczonego linią horyzontu, platynowego nieba, co daje efekt nakrapianej wielowarstwowości, niczym usilnie zaklejana dziura, stale odmiennym tynkiem, odkruszającym się w wyniku trosk, rozmiękczanym przez niechciane łzy, by upaść twardym odłamkiem na pospolicie mysi dach prostokątnego bloku, gdzie codzienność tworzy historie, będące inspiracją najokrutniejszych oraz najpiękniejszych powieści i ekranizacji, a tylko sam przypadek może sprawić, że ominie rozmarzone wyżyny kilkupiętrowego pokrycia, trafiając do antracytowej rynny, by po obiecującej, choć zawiłej podróży, z rozczarowaniem uderzyć w twardy grunt popielatego chodnika, dźwigającego wszelkie żale czy frasunki, tkliwości, uśmiechy, krzyki, tragedie bądź sukcesy, podrdzewiałe trzepaki, pierwsze randki, spacery, euforyczne psie łapki, a także dumne kocie stąpnięcia, ponadto kroki tych o srebrnych sercach i siwych włosach lub na odwrót, którzy pospieszają, w dopasowanych albo mniej butach, zmęczoną dłonią dotykając kruszących się liści brokatowego krzewu, w duszy, sumieniu oraz pamięci targając wspomnienia, frustracje, cele, tęsknoty i radości, składające się na mapę doświadczenia w różnych, jak ten spektakl, odcieniach szarości, które powinny uczyć, jednak czasem nie wystarczą, by kompletnie wypłukać z naiwności.
Doświadcza występ w przedszkolu, rozmowa kwalifikacyjna, adopcja, zwycięstwo w konkursie, choroba, śmierć, kłamstwo, zdrada, wypadek samochodowy, zwiędnięta roślina doniczkowa, nieudana potrawa, zbyt gorąca herbata, awantura, miłość, słowna potyczka, własną ręką napisany wiersz, przeprosiny, samotna wędrówka – a to, jak się do owego odniesiemy, jak zinterpretujemy, jak nam pomoże w dalszym działaniu, zależy wyłącznie od nas samych, bowiem nadchodzi kiedyś chwila, kiedy trzeba zacząć podejmować decyzje samodzielnie: i zbierać bogate plony, i upijać gorzką pianę z piwa, i zakopywać doły.
Doświadczenie zbiera też bohaterka dramatu „Była sobie dziewczyna” w reż. Lone Sherfig (nakręconym w oparciu o autobiograficzne wspomnienie Lynn Barber – brytyjskiej dziennikarki, pracującej dla „Sunday Times”), mieszkająca w Londynie, 16-letnia Jenny Mellor (Carey Mulligan), uczennica renomowanego liceum, posiadająca niepobłażliwego ojca Jacka (Alfred Molina), z góry ustalającego jej przyszłość: sumienna edukacja, podciągnięcie z łaciny, trafienie na Oksford, brak wiary w obecność sił wyższych, nienawiść do „wiecznie tułających się Żydów” i kultury francuskiej, co potęguje wewnętrzny bunt dziewczyny, która marzy o jak najszybszym udaniu się na studia, by właśnie te nakazy złamać, by palić, ubierać się na czarno, już zawsze milczeć, chodzić na wernisaże i słuchać francuskich piosenek – i to wszystko nagle staje się możliwe, jak za dotknięciem magicznej różdżki, gdy, wracając z koncertu (gra na wiolonczeli), w deszczowy dzień, David Goldman (Peter Sarsgaard), proponuje podwózkę, a później zaczyna się pojawiać coraz częściej, zapraszać na kolacje, aukcję, wyścigi psów, weekend w Paryżu, do kina, klubów jazzowych, co niezbyt podoba się jego przyjacielowi Danny’emu (Dominic Cooper), który zna ciemną stronę tego bogatego dżentelmena, bowiem David jest żonaty, w dodatku ma syna (a żona informuje ją, iż takie incydenty się zdarzają – bywało, że kochanki zachodziły z nim w ciążę), zaś fura pieniędzy pochodzi z podstępnego naciągactwa (celowo wynajmuje lokale czarnoskórym ludziom, a obawiające się ich staruszki, czym prędzej, nawet za najniższą cenę, sprzedają mieszkania, które on odkupuje). Nastolatka dowiaduje się o tym trochę za późno, bo zdążyła już rzucić nużącą szkołę, zrezygnować z matury, przyjąć niepoważne zaręczyny – nie ma nic, poza pretensjami do siebie oraz do rodziców, którzy również zachłysnęli się mężczyzną, sprawiającym wrażenie osoby ustatkowanej, chcącej zaopiekować się ich córką. Niestety dyrektorka odmawia ponownego przyjęcia, bo mimo, że ją uprzedzała, to Jenny podjęła inną decyzję, a oni na jej miejsce przyjmą kogoś ambitnego i rozsądnego. Na szczęście jest jeszcze nauczycielka angielskiego, Panna Stubbs (Olivia Williams), która wyraża zgodę na indywidualny tok nauczania, dzięki któremu dziewczyna zdaje egzaminy i dostaje się na Oksford.
„Była sobie dziewczyna” to taka trochę współczesna „Lolita” Vladimira Nabokova (aczkolwiek nimfetka Dolorez Haze, którą był zafascynowany pisarz Humbert, jest znacznie bardziej uwodzicielska, wprost emanuje seksualnością), płacąca monetami własnej młodości za dotychczas nieosiągalne, bo zabronione przez nadopiekuńczych rodziców, w zasadzie to nawet zagubionych w przesadnych, nieporadnie uzasadnianych wymaganiach, rygorach, nierzadko przekraczających granice prywatnej przestrzeni, co więcej starających się zrealizować swoje niespełnione aspiracje, sterując teraźniejszością dorastającej córki. To także lekcja, pozwalająca nabyć skrajnych doświadczeń, w zależności od tego, jaką drogę się wybierze: nudna edukacja szkolna oferuje zdobycie wykształcenia (choć powszechnie wiadomo, iż to nie gwarantuje pracy, ale wtedy to już można zganiać na świat, a nie na lenistwo), zaś porzucenie jej na rzecz emocjonujących przeżyć zarazem cieszy, jak i hartuje, z pewnością wszczepiając niemałą dawkę pokory, zmieszanej z adrenaliną, mimo wszystko, w pewnym momencie uświadamiając, że życie nie składa się z samych uciech, bo na to, co najistotniejsze trzeba sobie po prostu ciężko zapracować.
„Była sobie dziewczyna” to przyjemny film z fajnymi dialogami i dobrze dobranymi aktorami, o moralizatorskim wydźwięku, będący jednocześnie przestrogą dla rodziców oraz nastolatków, dramat nie do końca dramatyczny, bo na koniec wjeżdżający na szczęśliwe tory: z torbą upchaną egzystencjalnymi doświadczeniami.
źródło ilustracji: http://warszawa.repertuary.pl/images/dbimages/film_6631_original_1.jpg
źródło ilustracji: http://www.cyfraplus.pl/ms_galeria/galeria/36993_1.jpg
źródło ilustracji: http://1.fwcdn.pl/ph/35/63/473563/142125.1.jpg
źródło ilustracji: http://ri.pinger.pl/pgr196/50f9c28900208ab750daf0fb/By%C5%82a+sobie+dziewczyna..jpg
źródło ilustracji: http://stacjakultura.pl/images/galeria/koncertyie_1263470424.jpg
Super post. 🙂 Widać, że włożyłaś w niego dużo serca. 🙂 Pozdrawiam!
Dziękuję;) Ot takie moje „szare” rozważania, w „szarości” otaczającego życia…
Pamiętam ten dziwny „posmak” po obejrzeniu „Była sobie dziewczyna”. Taki niepokój przełamany smutkiem, sama nie wiem, ciężkie do opisania. Ale wizualnie film bardzo mi się podobał i zgodzę się z Tobą, że aktorzy są świetnie dobrani. 🙂 No i oczywiście byłam oczarowana muzyką, a „Sous le ciel de Paris” zostaje po dziś dzień jednym z moich ulubionych utworów! Jak i cała ta scena w której bohaterka słuchała Edith Piaf. 🙂
P.S. Jak mogę dodać bloga do „obserwowanych”? Nigdzie nie mogę znaleźć odpowiedniego narzędzia. 🙁
Pozdrawiam serdecznie!
Jest naprawdę wiele świetnych filmów, a tak mało czasu, by je obejrzeć, a później podzielić się z innymi recenzjowymi wrażeniami:) U mnie do kolekcji dołączyły ostatnio: „Mustang” oraz „Niewinne” – muszę coś o nich naskrobać w wolnej chwili, bo naprawdę fajne ekranizacje. W ogóle te mniej popularne, niezbyt okrzyczane lub emitowane w „niszowych”, ale niebywale klimatycznych kinach mają ten czar, przesłanie, zapadają w pamięć. Właśnie muszę pokombinować z tą opcją „dodawania do obserwowanych”, bo stale o tym myślę, a jeszcze się za to nie zabrałam… Pozdrawiam!