O braku tolerancji, akceptacji, chamstwie, szydzeniu, agresji względem tych, którzy w jakikolwiek sposób odcinają się od jednolitego tła większości (czy to ubiorem, figurą, kolorem włosów/skóry, wielkością oczu/nosa/uszu, kształtem twarzy, stylem życia, jedzenia, ulubionym gatunkiem muzycznym, imieniem, nazwiskiem, wystrojem pokoju, czy poglądami, zainteresowaniami, pociągiem seksualnym, tożsamością płciową, statusem majątkowym, miejscem zamieszkania) pisałam już kilka razy; i w dalszym ciągu będę o tym wspominała – dosłownie i między wierszami – bo nigdy nie pojmę dlaczego tak jest, czemu ludzie potrafią wyśmiewać, świadomie ranić, zastraszać, piętnować, odrzucać drugiego tylko przez wzgląd na jakieś nie zmieniające „ja” każdego z osobna, nie wpływające na bieg prywatnego bytu odstępstwo, umykające ustalonej przez nich normie, uznanej za jedyną słuszną, bo tak, kompletnie nie biorąc pod uwagę indywidualnych historii, odczuć, marzeń, wspomnień, pasji; nie wiemy jaki kto dźwiga krzyż, jakie ma wrażenie estetyki, co go wzrusza, irytuje, bawi, co uznaje za piękne, a co za wstrętne, czy jako pierwszy czy ostatni wyciągnie pomocną dłoń do potrzebującego. Świat cofa się idąc do przodu; i nie chodzi tu o niepodążanie za ekstranowoczesnymi trendami, lecz o brak empatii, bezpodstawne wewnętrzne uprzedzenia ściśle zakorzenione w umysłach nieprzychylnych, w istocie nie wiedzących dlaczego właśnie tak, lecz gardzących, ponieważ coś nie jest ogólnie przyjęte, ponieważ tamci tak robią. Czesław Miłosz w jednym ze swych utworów zadał kiedyś genialne pytanie: Kto ty jesteś, człowieku: Zbrodniarz, czy bohater? i chyba odpowiedź nasuwa się sama: jestem bohaterem, mając odwagę być sobą, jednocześnie nie krytykując tych, których nie znam, bo gdy tylko uśmiechnę się drwiąco i rzucę nieuzasadnioną obelgę za to, że ktoś kocha/lubi/wygląda odmiennie czyni mnie to największym zbrodniarzem, bo krzywdzę nie mając ku temu podstaw – krzywdzę dla bolesnej zasady: INNY ZNACZY GORSZY.
Prawdziwym miernikiem wartości człowieka jest jego serce, za nimi idą czyny, a dekorują je słowa.
Do powyższych refleksji przeważnie skłania mnie codzienność, obserwacje, indywidualne lub nie przeżycia, otaczające problemy, zderzenie z niewłaściwymi osobami, przypadkowe dialogi, wysłuchane opowieści, przeanalizowane artykuły, obejrzane reportaże – kształtuje mnie moja emocjonalność, poszczególne epizody, doświadczenia przykre i radosne, zamierzone i nieprzewidziane, potrzebne i takie, których los mógłby mi oszczędzić, a jednak idzie w zaparte i mimo wszystko nakłania mnie do wyciągnięcia jakichś wniosków, do których popchnęła mnie również ostatnio przeczytana książka „Zabić drozda” autorstwa amerykańskiej pisarki Harper Lee.
Akcja toczy się w nieistniejącym miasteczku Maycomb w stanie Alabama, które było stare, ale i zmęczone. W deszczowe dni ulice zmieniały się w rdzawe strugi błota, chodniki porastały trawą, a budynek sądu przy głównym placu zapadał się w sobie(…) czarny kundel cierpiał w letnie dni, kościste muły zaprzężone do dwukołówek oganiały się od much w nie przynoszącym chłodu cieniu dębów rosnących na placu. Sztywne kołnierzyki panów miękły już o dziewiątej rano. Panie, które brały kąpiel przed południem i po popołudniowej drzemce, o zmroku przypominały już rozmiękłe ciastka z lukrem z potu i wonnego talku. Ludzie poruszali się wolno. Niespiesznie przemierzali plac, powłócząc nogami, zaglądali do otaczających go sklepów i wcale nie liczyli się z czasem. Doba miała dwadzieścia cztery godziny, ale wydawała się dłuższa. Pośpiech nie istniał, bo nie było dokąd się spieszyć, nie było nic do kupienia i brakowało pieniędzy, by cokolwiek kupić; nie było też niczego ciekawego do oglądania poza granicami hrabstwa, zaś historia, nade wszystko skoncentrowana na wydarzeniach niezwykłego lata, które poniekąd uformowało ją na całe życie, jest opowiadana przez, dojrzałą jak na swój wiek, 9-letnią Jean Louise Finch (Skaut), której matka zmarła nagle na zawał, gdy ta miała 2 lata, i wraz ze starszym bratem Jemem, z ojcem Atticusem (traktującym ich z uprzejmą bezstronnością) oraz kucharką Calpurnią mieszka przy głównej ulicy dzielnicy willowej. Tego właśnie lata, do sąsiadki, Panny Rachel Haverford, przyjeżdża, pochodzący z Meridian w Missisipi, 7-letni Charles Baker Harris (Dill), z którym rodzeństwo się zaprzyjaźnia, w efekcie razem spędzają czas, odgrywając dramaty podwórkowe oparte na dziełach Oliviera Optica, Victora Appletona i Edgara Rice’a Burraglisa, a kiedy to zajęcie im się nudzi postanawiają, z czystej ciekawości i zapewne dla dreszczyku emocji, wywabić z osobliwego budynku Arthura (Boo) Radleya, o którym krążą przerażające legendy (że był w gangu, zakłócał porządek, używał obraźliwego i wulgarnego języka, kradł, nawet wbił nożyczki w nogę własnego ojca za co siedział w piwnicy gmach sądu. Jego wygląd, jest ponoć równie dziwaczny jak owe pogłoski, bo miał mniej więcej dwa metry wzrostu; jadał surowe wiewiórki i koty, jeśli udało mu się je złapać, i dlatego miał plamy krwi na dłoniach(…) Na twarzy miał długą bliznę o poszarpanych brzegach; nieliczne zęby miały być żółte i popsute; oczy miał wyłupiaste i ślinił się nieustannie), podsycane tym, że nigdy nie opuszczał domu, którego drzwi oraz okiennice zawsze były zamknięte, dodatkowo ta rodzina nie pojawiała się w kościele ani na herbatach u znajomych, co w tak hermetycznej społeczności postrzegano jako potworne odstępstwo od obyczajów. Aczkolwiek to nie osoba Boo Radleya zdominowała przełomowe lato, lecz decyzja ich ojca Atticusa, szanowanego adwokata, o podjęciu się obrony czarnoskórego mężczyzny, Toma Robinsona, niesłusznie oskarżonego przez lokalną szelmę, Boba Ewella, o dokonanie gwałtu na jego 19,5-letniej córce Mayelli (którą, jak się później okazało, sam pobił za to, że wodziła murzyna na pokuszenie, co było w latach 30. XX wieku, na południu USA, jeszcze w tak małej, obrazowo zamkniętej mieścinie, niesłychanym skandalem). Proces miał charakter publiczny, toteż dzieci wzięły w nim udział, dzięki czemu miały możliwość dostrzec ludzkie niezasadne okrucieństwo, gdzie w jakikolwiek sposób inny nie ma szans, bo pomimo zapamiętałej, wspaniale, racjonalnie uzasadnionej obrony Tom został skazany na krzesło elektryczne, wedle reguły: gdy słowo białego przeciwstawia się słowu czarnego biały zawsze wygrywa tylko dlatego, że jest jak większość. Atticus podjął się tego wyzwania, od początku nie wierząc w wygraną, ponieważ zdawał sobie sprawę z rasistowskich poglądów, schematów, które mieszkańcy sami sobie stworzyli i absurdalnie byli im podlegli, ale nie chciał ani stracić poważania w oczach dzieci, ani przeciwstawić się swoim ideałom, wykorzystał wszystkie narzędzia dostępne wolnym ludziom, by ocalić Toma Robinsona, ale w sekretnych trybunałach ludzkich serc nie miał nic do powiedzenia, zresztą jak sam wspominał: odważny nie jest człowiek z pistoletem w ręku, ale ten, kto wie, że przegra, zanim jeszcze rozpocznie walkę, lecz mimo to zaczyna i prowadzi ją do końca bez względu na wszystko.
„Zabić drozda” to ilustracja życia i niezwykle istotna lekcja o nas, o niesprawiedliwości, stereotypach, chorych normach, dojrzewaniu, braku akceptacji, sile, bohaterstwie, celach, marzeniach, niewinności, społecznych rolach, o brutalnej rzeczywistości, przyjaźni i rodzicielstwie, która uzmysławia, iż grzechem jest zabić drozda, bo nie robią nic złego, tworzą jedynie muzykę, która cieszy nasze uszy. Nie wyjadają plonów z ogrodu, nie gniazdują w zebranej kukurydzy, nie robią absolutnie nic poza jedną rzeczą: śpiewają z głębi serca. I dlatego zabić drozda to grzech, któremu niestety ulegają ludzie, krzywdząc tych, którzy na to nie zasłużyli.
Powieść została słusznie uhonorowana jednym z największych literackich odznaczeń w postaci nagrody Pulitzera, bo ktokolwiek kiedykolwiek po nią sięgnie to okaże się aktualna: niestety nie wierzę w zmianę ogółu, bowiem to wymaga ogromnego samozaparcia i samokontroli, co więcej zło jest zbyt atrakcyjne, by tak do końca z niego zrezygnować.
Nawiasem: jako polonistka, jako człowiek strasznie ubolewam, iż „Zabić drozda” nie jest szkolną lekturą, bo można tutaj poruszyć wiele mądrych, ważnych kwestii, zacytować masę pięknych wypowiedzi i prawdopodobnie młodym umysłom, duszom unaocznić, że ludzie mogą być i bywają inni, tym samym zasiać w nich ziarno akceptacji, szacunku, umiejętność zagłębienia w czyjeś dzieje, by nie krytykować, a zrozumieć, choć po części.
A czytałaś może „Idź postaw wartownika”? To kontynuacja losów bohaterów ‚Zabić drozda”. Ciekawa jestem czy by Ci się spodobała.
Boję się przeczytać kontynuację, ponieważ chciałabym zachować w umyśle piękny obraz Atticusa, a wiem, że on tam odtajnia swoje gorsze oblicze, choć myślę, że jak trochę „dojrzeję” do tego zawodu, to sięgnę po tę część, i zapewne wtedy zrecenzuję na blogu.
Cały czas mam tę książkę w planach. Jest to jedna z tych historii, które trzeba znać. Pozdrawiam 🙂
Faktycznie, są takie książki, które powinien przeczytać każdy, by coś sobie uświadomić, przemyśleć, wyciągnąć wnioski… Pozdrawiam!:)