„Moja przyszłość to ćwiczenie umysłu i wzmacnianie własnej wartości i świadomości” – „Na krawędzi widelca – spowiedź bulimiczki” autorstwa Natalii Krzesłowskiej

Na zeszłorocznych Targach Książki, które miały miejsce w Krakowie, nabyłam kilka książek, bardziej lub mniej znanych autorów, a wśród nich znalazła się cząstkowa biografia, książka-spowiedź, książka-oczyszczenie, forma pisemnej terapii, wyzwolenia, pomocy, będąca jednocześnie debiutem literackim, a chodzi o „Na krawędzi widelca – spowiedź bulimiczki” Natalii Krzesłowskiej, w której autorka odważyła się podzielić z czytelnikami bardzo przykrym fragmentem swojego życia, kiedy to zmagała się z niezwykle poważnym problemem, mianowicie z zaburzeniami odżywiania, niszczącymi ciało, duszę, zdrowie, relacje, pasje, skutecznie utrudniającymi codzienność, uniemożliwiające zwyczajne funkcjonowanie, cieszenie się drobnymi rzeczami, pozwalającymi odetchnąć, zrelaksować się, naładować pozytywną energią, by iść do przodu (a nie tkwić uporczywie w przeszłości, lecz traktować ją jako naukę, przestrogę, obszar, gdzie wyciąga się wnioski, by już nigdy nie popełnić podobnego błędu, by wyzbyć się naiwności), sprawianie sobie małych przyjemności, które w tym przypadku może i były, ale zdeformowane, kalekie, dalekie od radości właściwej, naturalnej, staczające na sam dół królestwa ciemność, rządzącego się prawem kalorii, ilości, kęsów, katorżniczych ćwiczeń, głodówek, objadania, wymiotów, żyletki, erotyki, leków, potem wyrzutów sumienia, niemocy, płaczu (przeważnie tego niemego, szczególnie wyniszczającego), ucieczki, ostatecznie nakładania maski udawanego szczęścia, by wyjść do ludzi i pokazać, że zmartwienia nie istnieją, wręcz omijają szerokim łukiem, że wszystko w jak najlepszym porządku, uśmiech na twarzy, układa się, możecie zazdrościć, bowiem na zewnątrz jesteście karmieni pozorami, a prawdziwy dramat zaczyna się dopiero w czterech ścianach, w samotności, gdy człowiek sam ze sobą i własnymi demonami, nierzadko prowadzącymi do śmierci, bo tylko w niej dostrzega się ukojenie. Tymi demonami były anoreksja, bulimia, samookaleczenie, coraz większe ilości leków, w efekcie odcięcie od rodziny, tułanie po świecie, bezskuteczne terapie, pobyty w szpitalach, seks, toksyczne związki, ostatecznie próba samobójcza (bo lepiej nie żyć w ogóle niż żyć w taki męczący sposób, gdzie sidła zarzuca własna psychika, a od siebie się niestety nie ucieknie, bo człowiek ze sobą przebywa nieustannie i jego sukcesem, jeśli potrafi trwać w zgodzie, poszanowaniu), co wynikało i po prostu i aż z absolutnego braku wiary w siebie, niskiej samooceny, perfekcjonizmu, ciągłego napięcia, by coś udowodnić, nikogo nie zawieść, z przesadnego stresu, strachu przed odrzuceniem, z jakiegoś zgrzytu, dysharmonii zazwyczaj z okresu dzieciństwa (tutaj było to poluzowanie więzi, oddalenie się starszej siostry, która standardowo, jak to na pewnym etapie bywa, zakochała się, wszakże oczy dziecka widzą inaczej, umysł pracuje na własnych obrotach i wnioski wysnuwa znamienne dla wieku, bo to, co jest dramatem dla dziecka, dla dorosłego może okazać się błahostką, ale z ignorowania tych błahostek wyrastają później poranieni dorośli, bo człowiek z tych słów, marzeń, bolączek, epizodów, obrazów, wspomnień, namiętności się składa, kształtuje swój charakter, swoje ja – nie można wymagać od takiego małego, by czuł i rozpatrywał jak dorosły, ponieważ on ma indywidualny system dociekania, dodatkowo uzależniony od temperamentu – bo co po jednym spłynie, drugiemu zniszczy życie), w którym wszystko jest takie kruche, dopiero się kształtuje, zdobywa elementarną wiedzę o otoczeniu, ludziach, samym sobie.

Z zaburzeniami odżywiania jest ciężko, a to dlatego, że po pierwsze bariera tkwi w psychice, która absurdalnie rzutuje na ciało, na nim się koncentruje, więc razem z umysłem choruje również ono, co jest efektem ubocznym gdzieś, kiedyś, przez kogoś wypowiedzianego, zrobionego w sposób krzywdzący nadmiernie wrażliwą jednostkę, co sprawiło, że poczuła się gorsza, toteż stopniowo podejmowała działania, mające wyrwać ją ze szponów kompleksów i pozwolić być nie tyle idealną, co w oczach ludzi normalną, taką, z której nikt się nie śmieje, zatem popada w coraz większe skrajności, w rezultacie nie potrafi poradzić sobie z własnymi myślami, schematami, uzależnieniami, często mając świadomość tego, że to, co robi jest złe, wycieńczające, jednocześnie odczuwając wewnętrzny przymus w obawie, że wróci do stanu sprzed, czyli wtedy, gdy drwiono, wytykano palcami, dokuczano, wykorzystywano (choroba paradoksalnie ofiarowuje poczucie kontroli, co początkowo wpływa na pozytywne samopoczucie), po drugie, że poza anoreksją, ujawniającą się skrajnym wychudzeniem są na pierwszy, drugi, nawet dziesiąty rzut oka niewidoczne, a przecież poza tymi popularnymi jak anoreksja, bulimia, ortoreksja (obsesja na punkcie zdrowego jedzenia) istnieje jeszcze szereg mniej specyficznych, czyli: jedzenie kompulsywne, zespół przeżuwania, zespół nocnego jedzenia, anarchia żywieniowa, wilczy apetyt na słodycze, hiperfagia (opychanie do granic niemożliwości), napady objadania się (które różnią się od bulimii tym, że nie są zakończone wymiotami), pica (spożywanie produktów nie przeznaczonych do jedzenia, np. kreda lub jeszcze nieprzetworzonych, np. surowe ziemniaki), permareksja (uzależnienie od bycia na diecie), które także są szkodliwe. Co więcej, osoby zmagające się z zaburzeniami odżywiania zazwyczaj cierpią na depresję, mają skłonności do działań autodestrukcyjnych, nadużywania alkoholu, narkotyków, bo chcą w ten sposób stłumić wszechogarniający ból. Bardzo ciężki problem, bo tkwiący w obszarze psychiki, a z nią najtrudniej wygrać – trzeba więc nauczyć się współpracować, co niestety nie jest łatwe.

Podziwiam autorkę, że miała odwagę się do tego przyznać, pomagając tym samym nie tylko sobie, ale i dając nadzieję innym, że jednak można z tego wyjść, choć kosztuje to wiele pracy w trakcie i wiąże się z kontrolą przez resztę życia, by ponownie się w tym nie zapętlić  (jeżeli ma się do tego skłonności, to znaczy, że one gdzieś głęboko tkwią, ale trzeba umieć nad nimi zapanować), to da się, ale akurat tutaj wszystko zależy od nas samych, bo mimo że niezbędne są wizyty u psychiatry, wspomaganie farmakologią, to najważniejsze są chęci, siła do walki, wytrwałość, praca nad zawyżeniem własnej samooceny oraz świadomość, że nie jest się człowiekiem gorszej kategorii, bowiem nikt nikomu nie ma prawa tego sugerować, a jeśli próbuje, to znaczy, że właśnie z nim jest coś nie tak, że jego życie jakieś puste, że on sam nie akceptuje siebie, dostrzega niedoskonałości i zamiast dążyć do ich zniwelowania mści się na otoczeniu. Szczęśliwi i spełnieni ludzie rozsiewają szczęście, zaś ci sfrustrowani, nie radząc sobie z własnym bytem, po prostu plują jadem.

Tym, co osobiście nie przypadło mi do gustu są wiersze i nie chodzi tutaj o treść, bo treść jest naprawdę dobra, ale o konstrukcję, sposób rymowania – nie lubię tego rodzaju rymów. Dalej nie podoba mi się nadużywanie formy MY przy formułowaniu założeń i wniosków, bo to, że coś zdaniem autorki jest poprawne niekoniecznie oznacza, że odnosi się do nas wszystkich. Kolejna rzecz tyczy się podejścia: w relacjach międzyludzkich – autorka pisze, że przez całe życie starała się stawiać pragnienia i odczucia innych ponad własne, zachowując się tak, by nikogo nie urazić, spychając się gdzieś w odległy kąt. To oczywiście jest błędne postępowanie, bo nie można działać pod czyjeś dyktando tylko w obawie, że jak nie będziemy czyimś podnóżkiem, to fałszywi przyjaciele nagle się ulotnią; kto ma zostać, ten zostanie, ale to nie oznacza, że trzeba bezpretensjonalnie wyrażać swoją opinię w każdej sytuacji i kto wytrwalszy ten przełknie, a kto nie to do widzenia ślepa Gienia nie bądź frajer świat się zmienia, bowiem istnieje jeszcze coś takiego jak takt (jasne, że należy zawsze bronić siebie w tym, co ma związek z własną osobą, poglądami i nie zmieniać ich, bo ktoś tak chce, ale nie powinno się mówić: jesteś homosiem i aż mnie zbiera na wymioty jak pomyślę co wyczyniacie w łóżku – bo to już jest brak klasy połączony z chamstwem, i mimo, że tak sobie pomyślę nie mam prawa w tę sferę wnikać i krytykować, bo to zwyczajnie nie moja sprawa), w stosunku do toksycznych związków – autorka wyznaje, że budowała niezdrowe relacje, i nie ucząc się na błędach stale powielała schemat, używając ludzi jako substytutu utraconej siostry, którą musiała podzielić się z mężczyzną, więc ciągle dążyła do tego, by odtworzyć scenę z dzieciństwa i zmienić bieg wydarzeń, w efekcie, targana sprzecznościami, z zewnątrz dawała od siebie wszystko, co najlepsze, a w środku była agresywnie nastawiona do każdego partnera, który po jakimś czasie dostrzegał negatywne emocje odciśnięte na jej twarzy i decydował się na zdradę. Autorka wręcz sobie zarzuca, iż sama reżyserowała sytuacje, które prowadziły do oczywistego zakończenia… no litości… to, że ktoś decyduje się na zdradę oznacza, że jest zwykłą świnią, nie potrafiącą uszanować osoby, z którą jest w związku, bo jeśli coś zgrzyta, to zwyczajnie się rozmawia, następnie wspólnie dochodzi do wniosku czy dalej walczyć, czy na tym etapie się pożegnać – zdrada to proces świadomy i totalna podłość, nie zaś reżyserowanie; kto ma zdradzić ten to zrobi, bo chce, bo lubi, bo ma ochotę, bo jest gnojem.

Generalnie książka jest bardzo szczerym zwierzeniem, otwarciem przed czytelnikiem najgłębszego ja, wylewem rozpaczy, bólu, beznadziei, niemym krzykiem, doskonałym nakreśleniem problemu, światełkiem w tunelu dla zmagających się z zaburzeniami odżywiania, z którymi w istocie szarpią się same, bo tutaj sukces przede wszystkim zależy od zmiany toku myślenia. Natalia Krzesłowska pokazuje jak ona przeszła na zdrową ścieżkę, dając kilka cennych porad, by: jeść to, z czym chory czuje się bezpiecznie, skrzętnie zaplanować posiłki oraz to, co będzie robiło się tuż po nich, w celu sprytnego zajęcia umysłu, nie trzymać w domu produktów nakłaniających do napadu obżarstwa, zrozumieć, że waga wzrasta w trakcie głodówki, bo organizm kumuluje niezbędną do funkcjonowania wodę, nie załamywać się, gdy coś pójdzie nie tak, ale brnąć dalej ku lepszemu, obserwować siebie i swoje reakcje, co pozwoli w przyszłości unikać źródeł stresu, ewentualnie umiejętnie sobie z nim radzić. Przypadł mi do gustu styl autorki, który, mimo potwornie przykrej tematyki, jest zaskakująco lekki, swobodny – książka liczy ponad 300 stron (i jest zilustrowana przepięknymi szkicami, mniemam samodzielnie stworzonymi przez autorkę), a pochłonęłam ją w 3 dni, przysiadając w wolnych chwilach, w których to błyskawicznie przekładałam kartkę za kartką. Dodatkowo to bardzo pouczająca pozycja, uświadamiająca jak silny i równocześnie słaby potrafi być człowiek, jak wiele zależy od niego samego w nastawieniu do słów, czynów płynących z zewnątrz, którym musi stawić czoła, by nie upaść, nie pogrążyć się w destrukcji.

Polecam.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii, Literatura i oznaczony tagami , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *