Społeczeństwo tworzy pewne ramy zwane normami, które każdy powinien spełnić, by się wpasować, by nie odstawać, bowiem wtedy wszystko jest prostsze, bardziej przewidywalne, BEZPIECZNIEJSZE, bo znane – każdy tak samo od startu do mety. Problem zaczyna się wtedy, gdy zjawia się ktoś, kto ma zupełnie odmienne spojrzenie na otaczającą rzeczywistość, inną świadomość estetyki, wrażliwość, siłę, inne uczucia, potrzeby, pragnienia, po prostu indywidualną duszę i zwyczajnie nie potrafi się dostosować, bo wtedy nie czuje się sobą, lecz marną (nawet martwą) kopią schematów oraz ludzi nastrojonych nie na to, żeby realizować siebie, żyć w zgodzie z własnym „ja” (kompletnie nie zadając nikomu krzywdy – chyba, że krzywdę intelektualną, bo w zderzeniu z owym trzeba się bardziej wysilić, by zrozumieć, jednak do tego również potrzeba chęci, mądrego nastawienia, a nie wzgardliwego spojrzenia, splunięcia, odrzucenia i zamknięcia w ścisłym, konwencjonalnym, niezagrożonym nowością światku w obawie przed zaburzeniem strefy komfortu), ale na to, żeby być tym, kim pozostali chcą, na to, żeby „odgrzewać” (odgrzewanie jest fajne, bo łatwe, sprawdzone i pewne, niestety nudne, odbierające osobowość oraz możliwość dalszego, głębszego rozwoju).
Jedną z takich konfiguracji jest: ZARĘCZYNY (najlepiej w gronie rodziny, przyklękniecie, złoty pierścionek)-ŚLUB (dobrze jak 2 lata po zaręczynach, koniecznie śnieżnobiała suknia, welon, bukiet z białych róż, przystrojony kościół, mikrofon pod usta, sypnięcie drobniaków, ryżu, bywa, że wypuszczenie gołębi tłamszonych na tę okazję w klatce)-WESELE [ze wszystkimi sztampowymi zabawami (nawiasem: coraz bardziej wulgarnymi) i okrzykami, że gościom za gorzko, że ona winna jemu, a on jej, z tłuczeniem kieliszków, spożywaniem chleba z solą, pierwszym tańcem, rosołem, paczuszkami ciasta, życzeniami]-NOC POŚLUBNA (wcześniej przeniesienie przez próg)-DZIECKO (broń Boże coś zaburzyć, coś pominąć: ślub bez wesela, brak zaręczyn, czarna/czerwona/różowa suknia zamiast białej – lincz powszechny gwarantowany, choćby w niemo uniesionej z pogardą brwi, górnej wargi lub nonszalancko zmarszczonego nosa), która gdzieś tam ucięta, poprowadzona własnym nie obywatelskim torem czyni cię człowiekiem gorszej kategorii, wręcz dziwakiem – bo jeśli WSZYSCY mogą, to czemu nagle TY nie możesz?! Czemu się wyłamujesz, tworząc mentalne utrudnienie? Bo w istocie nikomu z konta nie ubędzie, nikt na zdrowiu nie podupadnie, najbliższych nie pochowa akurat z tego powodu, że posiadasz samodzielną wizję siebie i swojej codzienności, ale… jak to pojąć i właściwie dlaczego, kiedy inni patrzą i oczy ze zdumienia przecierają, że przeciwnie do nich, nie tak samo? Ano dlatego Moi Drodzy, że każdy własne życie przeżywa za siebie 😉
I ten projekt monotonii nie spodobał się Evie Khatchadourian (Tilda Swinton), bohaterce dramatu psychologicznego „Musimy porozmawiać o Kevinie” w reż. Lynne Ramsay (adaptacja powieści autorstwa Lionel Shriver), której brakło siły, by się tym standardom sprzeciwić, jednak nie brakło jej tej siły do wychowania wyjątkowo trudnego, rzeknę wstrętnego, sadystycznego dzieciora, jakim jest tytułowy Kevin (Rock Duer, Jasper Newell, Ezra Miller), który sprawia problem nie tym, że najpierw za dużo płacze (toteż młot pneumatyczny okazuje się ukojeniem), potem nadmiernie milczy (aż podejrzewa się go o autyzm), zbyt długo załatwia się w pieluchę, nie angażuje w zabawy, nie chce mówić, ale tym, że robi to wszystko SPECJALNIE, bo dokuczanie i sprawianie przykrości mamie, siostrze, zwierzętom sprawia mu chorą satysfakcję. Chłopiec od najmłodszych lata stara się manipulować rodzicielką, sprawdzać skalę psychicznej wytrzymałości, nerwów, badać granicę… jej miłości, której być może, gdzieś wewnętrznie nie jest do końca pewny, o czym świadczą wypowiedziane przez niego słowa:
Przyzwyczaić się to nie to samo co polubić. Ty się do mnie przyzwyczaiłaś.
Bo w istocie Eva, zamiłowana podróżniczka i pisarka, nie była pewna czy chce zostać matką, czy chce przejąć obowiązki gospodyni domowej, poświęcić się rodzinie, nie wiedziała czy to okaże się definicją jej spełnienia, czy wystarczy, by odczuwać szczęście i prawdopodobnie gdzieś ta frustracja w niej tkwiła (bo nie każda kobieta chce być matką i nie każda nią być musi, co nie oznacza, że ma się z tego powodu biczować, bo może się okazać znacznie lepszym człowiekiem niż te, które mają 5 mikrusów u boku), ale mimo wszystko oddała się bezgranicznie, zrezygnowała z siebie, swoich pasji, marzeń, wędrówek, a w efekcie otrzymała dziecięcą tyranię, wyrafinowaną złośliwość, nieustanną grę, perfidię, nieokrzesanie skierowane do niej i tylko do niej, bo gdy Szanowny Pan Tatuś Franklin (John C. Reilly) wracał z pracy, to synek wpadał w ramiona z miną cherubinka, a udręczona dniem z tym potworkiem matka nie miała już siły, ochoty na rozmowę, która ciągle miała się odbyć, a nigdy się nie odbyła, bo zwyczajnie brakło tu wsparcia, wyrozumiałości, wysłuchania, wczucia się w sytuację, spojrzenia na nią z drugiej, cięższej do pojęcia, ale autentycznej strony. Te niedomówienia, frustracja, lekceważenie, obojętność (przez rodziciela), ale i apetyt na zło Kevina doprowadzają do przeraźliwej tragedii: 16letni nastolatek popełnia masowy mord, zabijając 9 kolegów, ojca oraz siostrę, strzelając do nich z łuku. A co na to matka? Matka bierze w oczach ludzi całą winę na siebie (bo to przecież ona ponosi odpowiedzialność za wychowanie, za błędy swojego dziecka) i niczym cierpiętnica, kobieta pełna miłosierdzia raz w tygodniu jeździ do młodocianego pierworodnego zabójcy, bo mimo, że nie łączyła ich emocjonalna więź, to od zawsze starała się być dla niego najlepszą matką na świecie.
„Musimy porozmawiać o Kevinie” to film drastyczny, wkurzający szczenięcym cynizmem, przesycony złem, bezradnością, strachem, nie dający jednoznacznej odpowiedzi na pytanie: dlaczego? Czy zawiniło tu wychowanie? Brak reakcji, działania w odpowiednim momencie? Może nawet nie wychwycenie tego momentu? Czy zwyczajnie człowiek zgadza się na zło, zepsucie, podejmując decyzje już od najmłodszych lat? Na ile matka jest w stanie wpłynąć na swoje dziecko, a na ile je poznać? Po której stronie leży więc odpowiedzialność: WYCHOWANIE czy NATURA? Bo mi się wydaje, że wychowanie może wpłynąć na naturę, ale tylko od niej zależy jak bardzo. Ja tę kobietę podziwiam za stoickość, podziwiam.
źródło ilustracji: http://1.fwcdn.pl/po/58/02/485802/7466167.3.jpg
źródło ilustracji: http://blog.zapytajpolozna.pl/wp-content/uploads/2013/02/Zdj%C4%99cie-Musimy-Porozmawiac-o-Kevinie-1.jpg
źródło ilustracji: http://fotelprzykominku.blox.pl/resource/kevin3.jpg
źródło ilustracji: http://www.cyfraplus.pl/ms_galeria/galeria/39728_1.jpg
źródło ilustracji: http://1.fwcdn.pl/ph/58/02/485802/302776.1.jpg
źródło ilustracji: http://fotelprzykominku.blox.pl/resource/Kevin1.jpg
źródło ilustracji: http://kinoplay.pl/gfx/big/1347969634.0493.jpg