Co nas nie zabije, to nas wzmocni rzekł kiedyś filozof Friedrich Nietzsche (ten od kultu życia i koncepcji nadczłowieka) – niby nie sposób się z nim nie zgodzić, bo człowiek to taka istota, która umiera kilka razy (ze strachu, z rozpaczy, poczucia beznadziei, pustki, stagnacji, czemu zazwyczaj towarzyszą rozedrgania nerwowe, lęki, depresja, ataki paniki w połączeniu z wszelkimi atrakcjami somatycznymi, wzmiankującymi o nieuchronnej śmierci, która dowcipnie się zapowiada, a jednak nie nadchodzi, mimo utraty tchu, omdleń, zimnych potów, rozrywania w klatce piersiowej, nakładania obręczy na głowę i tym podobnych cudowności, bez których każdy by się obył, ale nie każdemu codzienność tudzież psychika pozwala, bo perfidny Los paluch umorusany nieszczęściem skierował akurat na danego, po czym rubasznie ryknął: RADŹ SE SAM), aż w końcu następuje taki moment, że umrze raz a porządnie (czasem przypadkiem, czasem po długotrwałym, bolesnym obwieszczeniu) i nie ma odwrotu (ale jest też dość plastyczna, potrafi się dostosowywać, toteż zapewne gdzie nie pójdzie, tam podoła, jakkolwiek), ale… bywa, że do końca nie zabije, lecz nadszarpnie, pozwalając nie żyć a wegetować (czyli chodzić skulonym do połowy, z oczami wbitymi w podłoże, sercem zatrzaśniętym, potencjałem przyhamowanym, duszą sposępniałą na wieki) – i właśnie wtedy owa sentencja się nie sprawdza.
A ci słabsi, bardziej wrażliwi, wpływowi w połączeniu z niespełnieniem, frustracją, osamotnieniem, nie nadążający za ówczesnym tempem, znudzeni, odizolowani, starając się dorównać, zaimponować, ułagodzić moralne dylematy, eksperymentować, odgonić chroniczny smutek UCIEKAJĄ, by choć na chwilę zapomnieć, zatuszować, rozmazać realny obraz, stłumić złość, sztucznie naładować euforią przy pomocy magicznych wspomagaczy typu: zajeść, zalać, zaćpać, zaharować, zagrać, co wtłacza ich w przykry krąg uzależnień (narkomania, alkoholizm, siecioholizm, pracoholizm, nikotynizm, hazard, seksoholizm, zaburzenia odżywiania, lekomania), które łączy jedno: PRZYMUS i ZAPRZECZENIE (jakoby mnie to nie dotyczy). I jeśli człowiek sobie nie uświadomi, głośno nie uzna, że ma problem, walki sam z sobą nie podejmie, to początkowa przyjemność lub dotychczasowy ratunek stanie się klęską prowadzącą do nieuchronnego upadku.
Nie upadł zupełnie, ale po nierównej powierzchni kroczył (i w przenośni i dosłownie, bo chwiejnym krokiem) 30letni Wieńczysław – bohater-narrator debiutanckiej książki „Odwykownia” autorstwa Mieczysława Łukszy, zamieszkujący gminę miejsko-wiejską w województwie warmińsko-mazurskim, w powiecie lidzbarskim, jaką jest Orneta, z której to za butelkę wódki (wedle sławetnego: czym się strułeś, tym się lecz), potem już honorowo, dał się wywieźć do szpitala psychiatrycznego, do Fromborka, na oddział trzeci, gdzie okrzyknięty cudotwórcą doktor Siwek w towarzystwie atrakcyjnych piguł oraz psychoterapeutek wyciągają ludzi z alkoholizmu. Pierwsze dni, pomimo lekko cynicznego i frywolnego nastawienia, okazały się potworne (czułem się, jakbym był zawieszony nad przepaścią na cienkich zardzewiałych drucikach, które po kolei pękały. Zapadałem w krótkie letargiczne drzemki przerywane gwałtownym biciem serca i dławiącym gardło lękiem), ale jednocześnie uświadomiły mężczyźnie dramatyczny stan, do którego doprowadził się samoistnie. Trochę tabletek, kroplówki z roztworem soli mineralnych, nocne rozmowy przy kawie i herbacie z przesympatycznymi pielęgniarkami, dosadne dowcipy w palarni, poznanie innego świata osób zmagających się z zaburzeniami psychicznymi, poranna gimnastyka, wspólne smażenie ryb, rozwiązywanie krzyżówek, gra w brydża, czytanie tygodników, spacery, uczestnictwo w grupowych spotkaniach AA, dają mu poczucie odzyskiwanego człowieczeństwa, szacunku, siły, satysfakcji, sprawności umysłu, które nieśmiało spychają wstyd, zakłopotanie, upodlenie związane z trwaniem w nałogu na dalszy plan, gdzieś w głąb wspomnień, mających pełnić rolę trwałej przestrogi. O zmianie swojego nastroju, nastawienia, podejścia do egzystencji zaczyna zdawać sobie sprawę, gdy jadąc na przepustkę z okazji Świąt Wielkanocnych postrzega świat jakoś po nowemu, lepiej (w drodze do domu na nowo odkryłem Warmię. Z zachłannością dziecka oglądałem krajobrazy migające za szybą wagonu kolejowego. Wybrałem podróż pociągiem, gdyż kolej miała swój urok, swoje zapachy, każda podróż była inna. Ta również. Patrząc na zmieniające się wiosenne pocztówki za oknem, czułem się jak ktoś, kto po wielu latach wraca do ojczyzny. Z zaskoczeniem i radością poczułem nutkę patriotyzmu, może lokalnego, ale prawdziwego. Przypomniałem sobie, jak przebiegała moja podróż do szpitala i mimochodem uśmiechnąłem się. Choć od tego czasu minęło zaledwie kilka tygodni, były to dwie różne rzeczywistości. Do Fromborka jechał ktoś zupełnie inny niż ten, kto wraca. Zadziwiająca była to metamorfoza), i w ogóle znajduje czas oraz ochotę na różnego rodzaju przemyślenia. Oczywiście nie zawsze jest kolorowo, bo namoczone w wódce śliwki kuszą, tabletka zostaje wydrapana, zdarzają się wypady do pobliskich pubów, związane z tym kłamstwa, nadwyrężanie zaufania personelu, ale też jego, podczas gdy znajduje butelkę alkoholu w kurtce jednego z uczestników terapii, wszakże trzeźwości unaocznia Wieńkowi, iż pomimo, że jego rzeczywistość stała się nie tylko piękniejsza i bardziej interesująca, to także skomplikowana, wymagająca, trudniejsza, czyli taka, od której pragnął uciec – tyle, że wybrał zły kierunek, co w pewnym, być może ostatnim momencie, pojął:
Dotarło do mnie, że życie polega na dokonywaniu wyborów, ale tylko w takim zakresie, byśmy nie zapomnieli, że tak naprawdę o nim nie decydujemy. Za wybory odpowiadamy, ponosząc ich konsekwencje. Każdy z nas jest kowalem swego losu, ale nie panem.
Do tej pory wyboru za mnie dokonywał alkohol. Czas stać się odpowiedzialnym za swoje życie. Czas zrzucić krótkie spodenki beztroskiego, trzpiotowatego, pijaczkowatego młodzieniaszka (…) Nie bałem się powrotu do picia, byłem przekonany, że nie będę pił, dopóki nie będę chciał. Po tym, co tu przeszedłem, sytuacja się zmieniła – alkohol nie miał już nade mną władzy – w tym zakresie to ja decydowałem. Role się odwróciły.
I postanowił pomagać tym, którzy udręczeni nałogiem tej pomocy zaczynają szukać – a naturalnym jest, że najbardziej wiarygodny będzie ten, który przeszedł to samo, ofiarowując sprawdzone porady, słowa otuchy, wyrozumiałość, stając się jednocześnie przykładem, że jeśli bardzo się tego chce, to można, da się.
Co tu dużo pisać, książka genialna, naprawdę: szczera, poprowadzona ciekawie historia o ludzkich słabościach wzrusza, bawiąc, bo jest napisana prosto, nawet chwilami rubasznie, ale jednak ze smakiem, dzięki czemu o ciężkich rzeczach czyta się naprawdę lekko. Ogromny plus za wspomnieniowe wtręty (chociażby o pierwszym papierosie, zamiataniu ulicy w smokingach, cylindrach i białych rękawiczkach, pokerze, wędkarskiej pasji, miejscowej plaży, nauce pływania, smoku zgładzonym przez dzielnego rycerza). Całość podbudowuje, bo fajnie jest wiedzieć jak ludzie radzą sobie z własnymi słabościami i mieć świadomość, że faktycznie sobie radzą – zwłaszcza, że ośmielę się podejrzewać, iż rzecz wydarzyła się naprawdę 😉
A tu moje małe uzależnienie, w postaci kawy, ale jak mówią: kofeina nawet w wysokich dawkach jest bezpieczna dla organizmu (i ponoć przesadne ilości nie wpędzają w stan euforii, psychozy, czy innych dziwnych zachowań jak to w przypadku pozostałych substancji psychoaktywnych), a 2-3 kawki dziennie, to jedynie racjonalne smakowanie, no błogość dla podniebienia, żeby coś dla siebie z tego życia 😉