Ponieważ filmowo zagościłam ostatnio w loży kontrowersyjnej i trudnej tematyki, to oczywiście zamiast wymknąć się stamtąd ukradkiem, by wkroczyć w relaksowy, pogodny obszar, ja oczywiście rozsiadłam się tam na dobre i wcale nie zamierzam wyjść (co zapewne wynika nie tylko z mojego pesymstyczno-refleksyjno-nostalgicznego usposobienia, które, jak wielokrotnie powiadam, paradoksalnie od zawsze pozwala mi się twardo utrzymać na powierzchni – może to i przygnębia, wszak genialnie amortyzuje, bo jak z góry zakłada się gorsze i ono faktycznie się stanie, to czy można czuć zawód? A jakie miłe zaskoczenie, gdy się nie wydarzy -, ale również z tego, że może na świecie faktycznie jest dużo powodów do uśmiechu, niemniej jednak bardzo mało do szczerego śmiechu). Tym razem wybór padł na głośną, ogłaszaną wszem wobec ekranizację książki Jojo Moyes „Zanim się pojawiłeś”, którą, w oparciu o scenariusz samej autorki, wyreżyserowała Thea Sharrock. Do kina nie poszliśmy, bo jakoś nie mieliśmy ochoty ani dopełniać tłumu, ani wdychać oleistego, przesolonego zapachu popcornu i przesłodzonej, trzaskającej bąbelkami coli, stąd poszukaliśmy w otchłaniach wirtualnych, ku zdziwieniu stwierdzając, że jest: zajęliśmy wygodne pozycje, z obowiązkowym zestawem poduchy+koc+My korzenna herbata ze świeżym imbirem+On truskawkowo-jogurtowa Schogetten+Ja waniliowy napój sojowy i chipsy z buraka. Weekend. Rolety zaciągnięte. Domowy półmrok. Komfort. Cisza (poza miłym dudnieniem deszczu). ODPALAMY.
A na ekranie historia niczym smutna baśń (zwana życiem, i to wszystko wyjaśnia): o pięknej, ciut nierozgarniętej, ubogiej dziewczynie o wielkim sercu – Lou Clark (Emilla Clarke – znana z roli Daenerys Targaryen z „Gry o Tron”) – oraz przystojnym, cynicznym, bogatym królewiczu-bankierze – Willu (Sam Claflin) – przeokropnie doświadczonym przez los, który kierując pod rozpędzony motocykl, brutalnie wcisnął go w wózek inwalidzki [z biegiem czasu jego pannę Alicię (Vanessa Kirby) w ramiona przyjaciela Ruperta (Ben Lloyd-Hughes)], z diagnozą czterokończynowego paraliżu (no rehabilitacja pomogła tyle, że daje radę poruszać jednym palcem. Super, nie?). Ich znajomość rozpoczyna się z chwilą, gdy 26-latka traci pracę w kawiarni, a ponieważ rodzinna sytuacja finansowa jest dość ciężka, na potęgę poszukuje nowego zajęcia: w ten oto sposób trafia do zamożnego państwa Traynorów [matka Camilla (Janet Mcteer), ojciec Stephen (Charles Dance)], by przyjąć ofertę opieki nad nie tylko cierpiącym, ale też trudnym synem (choć tę nieprzystępność łatwo wytłumaczyć kompletną bezradnością, rozżaleniem, bo co innego można czuć, gdy wówczas niesamowicie aktywny, młody, flirciarski, rządny przygód, silny mężczyzna dostaje wyrok w postaci unieruchomienia absolutnego? Poza beznadzieją, permanentną złością i przyszłościową pustką chyba nic więcej); w zasadzie do jej zadań należy dotrzymywanie mu towarzystwa, a nie pielęgnacja [od tego jest pielęgniarz Nathan (Stephen Peacocke)], co w zderzeniu z tak ogromną tragedią, jednostkową udręką, okazuje się zgoła bardziej skomplikowane. Lou uparcie przychodzi, siedzi, zagaduje, proponuje, wymyśla, kombinuje, pragnie zainspirować, zaciekawić, rozśmieszyć (na pewno udaje jej się to uczynić swoją szaloną garderobą), jednakże Will, do momentu wspólnego obejrzenia filmu, pozostaje bierny, bowiem po tym seansie, kiedy to zerka na jej szczere reakcje, naturalność, zaangażowanie coś pęka, ulega zmianie, nakłaniając w jej ciepłym towarzystwie do coraz częstszego uśmiechu. I kiedy już wstęga relacji zacieśnia się, wzrokiem, gestem zobowiązuje, zachęca, cieszy, angażuje, pokazując, że może być lepiej, pogodniej, to przychodzi pozytywne rozpatrzenie prośby na wykonanie eutanazji. Szok. Niedowierzanie. Niezrozumienie. Niezgoda. Pomysł. Nadzieja. Realizacja. Bo kobieta zaprzysięga sobie, że od tej decyzji go odwiedzie, bo jej życie z nim takie inne, pełniejsze [nie to co z biegaczem Patrickiem (Matthew Lewis – to ten, który grał Neville’a w „Harrym Potterze”) rozmiłowanym we własnych pasjach i sukcesach], bo te oczy, te usta, dłonie, nowe perspektywy, spojrzenie, poczucie spójności, że on dla niej a ona dla niego; i zaczyna ciągnąć go na wyścigi konne, do opery, na wakacje, gdzie dochodzi do pocałunków, wyznań, deklaracji, obietnic, błagań zalanych łzami, wszakże się okazuje, że dawno postanowione nie uznaje sprzeciwu i w zaistniałych okolicznościach ta śmierć na życzenie finał będzie miała, bo są zwyczajne godziny i są godziny ułomne, kiedy czas zatrzymuje się i potyka, kiedy życie – prawdziwe życie – wydaje się toczyć gdzieś dalej, a on nie nie potrafi dalej, nie ma po prostu siły w ten sposób, nie chce. I dokonuje się najgorsze (albo najlepsze w tym przypadku?), a ona może jedynie zaszufladkować w tajnym kąciku wspomnień, nie myśląc, co by było gdyby, lecz ciesząc, że zaznał spokoju i że miała sposobność choć na chwilę posiadać go tylko dla siebie.
Eutanazja. Kwestia dyskusyjna dla tych, którzy osobiście krzywdy cielesnej nie zaznali. Dla tych, co nie mają pojęcia, co się naprawdę czuje, kiedy to śmierć wydaje się lepszym rozwiązaniem niż życie. Wszak lepiej godnie umrzeć, sztucznie nie przedłużając męczarni, niżeli nieludzko zwijać się z bólu lub z rozpaczy stryczek założyć na szyję. Bo: Kiedy życie odczłowiecza, śmierć jest wybawieniem (Herodot).
Przeglądając Internet napotykam na całkowicie rozbieżne opinie, dotyczące tego filmu: jedni wykorzystują roczny zapas chusteczek, inni z poirytowaniem zastanawiają, co jest fajnego w żerowaniu na nieszczęściu, zgrabnie tłumaczącym trochę nieuzasadnioną eutanazję, bo przecież główny bohater nie był śmiertelnie, lecz nieuleczalnie chory (kij, że takie życie to nie życie, i że nie każdy chce i potrafi, a tu umysł ewidentnie sprawny, więc sam decyduje, czyli jedna zagwozdka rozwiązana). Jedno jest pewne: ta historia angażuje emocjonalnie i wzrusza, więc nie mam zamiaru rozdrabniać jej na części pierwsze.
Po obejrzeniu „Zanim się pojawiłeś” od razu przypomniał mi się ten oto wiersz – pasuje idealnie:
Patrz! jedna z gwiazd
leci jak głaz
w przestwór głęboki i miękki…
Złocisty kwiat
w ciemności spadł
z mojej otwartej ręki…
Pięć ramion gwiazdy,
zmysłów pięć
i pięć kwiatowych płatków,
miłosny smęt
i wspólna chęć
nieskończonego upadku…
Złamać się, klęknąć,
to nie dość,
za wielki sen i żal,
my chcemy paść,
bezwładnie paść,
wskroś czarnej ziemi –
w dal…
Jak przelot gwiazd
co w łukach zgasł
i smugą białą świeci,
spadnijmy w dół,
objęci wpół,
niżej niż wszystko w świecie…
(„Miłosny uścisk”, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska)
źródło ilustracji: http://1.fwcdn.pl/po/37/05/723705/7730927.3.jpg
źródło ilustracji: http://naekranie.pl/wp-content/uploads/2016/06/zanim-si%C4%99-pojawi%C5%82e%C5%9B-640×409.jpg
źródło ilustracji: http://www.booktwist.pl/wp-content/uploads/2016/06/zanim-sie-pojawiles-jojo-moyes-film2-e1466196659763.jpg
źródło ilustracji: http://klinikazmyslow.pl/wp-content/uploads/2016/07/zanim-si%C4%99-pojawi%C5%82e%C5%9B-2.jpg