Każdy ma subiektywne oraz obiektywne wyobrażenie o ludziach i o świecie, stąd ciężko jednoznacznie stwierdzić, które przeważa, czy wedle którego stara się egzystować; wszystko zależy od osobowości, przemyśleń, osobistego bagażu, miejsca, czasu, wieku, może nawet środowiska, a w nim wpojonych zasad. Wszak jedno wydaje się być pewne: w dzieciństwie ten obraz jest bardziej kolorowy, abstrakcyjny, czysty, bo mniej refleksyjny, ubogi w doświadczenia, nacechowany sporą dawką pragnień i nadziei; tam trawa jest zielona, niebo niebieskie, ból kolana łagodzi pocałunek, a na dziury naszywa się łaty – dopiero z czasem człowiek dowiaduje się, że szarość ma wiele odcieni, że bolącą duszę wcale nie tak łatwo uleczyć, a ta naklejona łata to blizna, pod którą znajduje się stale rozdrapywana mentalnymi powrotami do przeszłości rana. I jak zwykle prościej na co dzień ma ten, który otrzepie nogawki i pójdzie dalej, po drodze modyfikując ten wymarzony zarys, ale jak to bywa istnieją nie tylko tacy, ale i ci, którzy nie potrafią się dostosować, zrozumieć, zmienić, których rozczarowania nie hartują, lecz załamują, którzy nie przyjmują innej wizji niż ta nadrzeczywista, bo tacy po prostu są, że idealnie by chcieli, nieskazitelnie, z kilogramami miłosierdzia podszytego naiwnością, bo jak to tak brutalnie, jeśli mogłoby być tak pięknie? Mogłoby, ale nie jest.
Takie też przewyborne fantasmagorie kreśli w swoim umyśle główna bohaterka dramatu psychologicznego na tle obyczajowo-społecznym amerykańskiego drobnomieszczaństwa, mianowicie „Gdy była porządną dziewczyną” autorstwa Philipa Rotha (której historię poznawałam popijając migdałowe cappuccino i chrupiąc amarantusowe sezamki). A chodzi o Lucy Nelson, córkę Bielasa (Duane Nelson) i Myry, którzy kompletnie nie potrafią odnaleźć się w roli rodziców, bowiem ojciec to kłamca, pijak, złodziej, z ciężką łapą lądującą na łatwowiernej, nieśmiałej oraz niesamowicie biernej żonie, jakiekolwiek niepowodzenia zrzucający na fakt, że w wyniku kryzysu gospodarczego musiał zrezygnować z posady elektryka i przeprowadzić się do teściów, będących zresztą naprawdę ciepłymi, zaradnymi (Willard Carroll wywodził się z dość prostej, nawet prymitywnej rodziny, miał również upośledzoną siostrę Ginny i od zawsze chciał żyć jak „człowiek cywilizowany”, toteż własnymi siłami dorobił się posady zastępcy naczelnika poczty w Liberty Center, gdzie wybudował dom, w którym zamieszkał wraz z ukochaną Bertą) wyrozumiałymi, troskliwymi, ale niestety zbyt bezkrytycznymi ludźmi, zatem nie stać ich na konstruktywne, dosadne słowa i kroki względem najbliższych, w których zmianę na lepsze nieustannie wierzą. Lucy jest zakompleksioną (Miała taką kwadratową, taką nieciekawą twarz (…) Zadarty nos nie jest właściwie brzydki, tylko że jej nos był za gruby w miejscu, w którym zadzierał się do góry. I szczękę również miała za grubą, jak na dziewczynę w każdym razie. Włosy jej były białawożółte, wiedziała, że grzywka nie pomaga na jej kwadratowy kształt twarzy, ale kiedy podnosiła grzywkę, jak w tej chwili, ukazywało się zbyt kościste czoło. Oczy są przynajmniej dobre… ale byłyby dobre na innej twarzy), niezwykle dojrzałą dziewczynką, skrupulatnie obserwującą, mimo to niemądrze kreującą doskonały wizerunek życia, które niestety w przykry sposób zaskakuje, bo przecież rówieśnicy widzą, że tata przesiaduje w spelunach, mama od jej znajomych bezwstydnie pobiera pieniądze za naukę gry na fortepianie, dodatkowo mieszkają u dziadków, czyli nie mają ani wystarczającej ilości pieniędzy, ani swojego domu, w efekcie nie ma przyjaciół (wyjątkiem jest epizod z fanatycznie uduchowioną, ślepo zapatrzoną w księdza Damroscha i św. Tereskę Kitty Egan oraz chwilowe uczestnictwo w kursie umuzykalnienia pod kierownictwem pana Valerio), co potęguje bunt, oschłość, skrytość i nieprzystępność. Lucy marzy o dostaniu się na Uniwersytet Fort Kean, bo to umożliwi jej jak najszybszą przeprowadzkę, ale znajomość ze starszym kuzynem obrzydliwie bogatej, przelotnej psiapsióły Ellie Sowerby skrzętnie te plany niszczy. Bo Roy Bassart, czyli niespełniony malarz, mający za sobą zaszczytną służbę wojskową, często bywający u snobistycznego wujostwa (z grubiańskim wujem Julianem na czele), uwodzi młodą fantastkę do tego stopnia, że rodzi im się syn Edward. Poważne obowiązki, problemy, błyskawiczny kurs dojrzałości, wymóg ustatkowania i wzięcia odpowiedzialności za nowe życie doprowadzają do potwornej tragedii. A jakiej? Przekonajcie się sami.
„Gdy była porządną dziewczyną” to obowiązkowa pozycja dla tych, którzy uparcie wierzą w sprawiedliwość, moralność oraz to, że można zmienić innych, tym samym czyniąc świat na wzór własnych imaginacji IDEALNYM, w zderzeniu z brutalną powszedniością i ludzkim okrucieństwem, pokazująca przykre konsekwencje nie tylko owego marzycielstwa, ale też w nim całkowitego nieprzejednania.
Kiedy czytałam tę książkę to od razu skojarzyła mi się z utworem Czesława Miłosza „Nadzieja”, pochodzącym z cyklu „Poema naiwne”:
Nadzieja bywa, jeżeli ktoś wierzy,
Że ziemia nie jest snem, lecz żywym ciałem,
I że wzrok, dotyk ani słuch nie kłamie.
A wszystkie rzeczy, które tutaj znałem,
Są niby ogród, kiedy stoisz w bramie.
Wejść tam nie można. Ale jest na pewno.
Gdybyśmy lepiej i mądrzej patrzyli,
Jeszcze kwiat nowy i gwiazdę niejedną
W ogrodzie świata byśmy zobaczyli.
Niektórzy mówią, że nas oko łudzi
I że nic nie ma, tylko się wydaje,
Ale ci właśnie nie mają nadziei.
Myślą, że kiedy człowiek się odwróci,
Cały świat za nim zaraz być przestaje,
Jakby porwały go ręce złodziei.