Tak sobie sięgam ostatnimi czasy po dzieła, do których nie dotarłam w dzieciństwie, o jakich żaden wielmożny dorosły mi nie powiedział i zastanawiam się, jak bym je odbierała w tamtym okresie, czy moja wyobraźnia bardziej by się rozwinęła, czy poszła w przeciwnym kierunku, czy bawiłabym się w coś innego albo miała dodatkowe powiedzonka, które tomisko stałoby się moim ulubionym, do jakich fragmentów bym wracała, jak je mentalnie obrazowała, co wywarłoby na mnie takie wrażenie, że aż spędzałoby sen z powiek? Nie wiem teraz i za życia na pewno się już nie dowiem, ale mam świadomość, iż takie czytadła są w stanie urozmaicić rzeczywistość na wiele sposobów; zależy co, kto, kiedy, w jakim miejscu, czasie i dlaczego 😉
A ja przez ostatnie trzy wieczory, niezobowiązująco, powolutku, dokładnie po trzydzieści dwie strony (bo pozycja liczy sobie dziewięćdziesiąt sześć), między jednym a drugim łykiem kawy, chłonęłam „Senne widziadła” Kath Walker, czyli wspomnienia z dzieciństwa samej autorki, nakreślone trochę realistycznie, a trochę baśniowo, jak to w książkach i szczenięcych latach bywa.
Jest to historia czarnej rodziny Aborygenów (ich perypetie, anegdoty, tajemnice), złożonej z matki, ojca oraz siódemki dzieci, zamieszkującej wyspę Stradbroke, nieopodal Pacyfiku, która jest usiana całą masą kwiatów i paproci, kwitnących sosen, akacji, drzew gumowych, dzikich koni oraz płochliwych morskich żyjątek, wyglądem przypominających maleńkie łódki z fiołkoworóżowymi żaglami, lśniącymi niczym atłas – łodzików. Ojciec Ted (określany przez miejscowych Starym Glonem, gdyż jest żeglarzem od trzech pokoleń) na co dzień pracuje dla Rządu jako brygadzista, gdzie buduje drogi, pakuje i rozładowuje okręty handlowe tudzież wykonuje najcięższe roboty fizyczne, za co otrzymuje uwłaczająco nędzne wynagrodzenie pieniężne oraz przydział żywności w postaci niewielkiej ilości mięsa, ryżu, sago, tapioki oraz dodatkowo, w urodziny Królowej: JEDNEGO puddingu śliwkowego. Ponieważ opowiada się za równouprawnieniem, zwłaszcza, jeśli chodzi o pracę, to bierze do pomocy pierwsze lepsze ze swoich pociech, nie zważywszy na płeć, stąd dziewczynki, poza kobiecymi czynnościami, potrafią na przykład wznieść i pomalować szopę, rąbać drewno, załatać dziury w łajbie (którą również, przy jego słownym doradztwie, wspartym niesamowitym węchem, sterują) oraz zreperować dwucylindrowy motorek. Co więcej uczestniczą w połowach bladobłękitnych i żółtych krabów, także krewetek, bowiem mają być twarde, silne, logiczne, zdrowe, lecz nigdy brutalne (nie mogą zabijać dla samego zabijania, zwłaszcza kukabury – ptaka określanego bratem i przyjacielem) – różni się sama autorka, jako że jest słaba, sentymentalna, do tego wszystkiego leworęczna (z tego powodu zaznała zresztą wiele przykrości w szkole, zwłaszcza w trakcie robótek ręcznych), cierpi na chorobę morską (czym bezcześci morze), a zamiast polować na jamraje czy strzelać z procy do niebieskich lub zielonych papużek, woli zbierać ptasie piórka i malować na piasku.
Nauka w świecie, oceniających czas po położeniu słońca na niebie, Aborygenów wydaje się nie mieć końca, aczkolwiek najciekawsza jest ta we wnętrzu pierścienia Burr-Nong, polegająca na przejściu szeregu prób, po zakończeniu których zyskuje się miano mężczyzn i kobiet; poznają tam niespisane legendy, uczą opanowania, tolerancji, sztuki znoszenia bólu oraz poczucia równości. Ich dobrobyt spoczywa w rękach Rady Mędrców, wszak starość rzadziej pragnie samolubnego przywództwa niż młodość, a mają wrażenie, że nikt ze śmiertelinków nie posiada władzy ani nad życiem, ani nad jego kresem. Utrzymują się głównie z łowiectwa: mężczyźni tropią kaczki oraz większą zwierzynę, kobiety pałankę, nietoperze rudawki, jaszczurki, poza tym zbierają pędraki, wykopują z ziemi korzenie ignamu i lilii, a po każdej uczcie starannie układają kości oraz muszle w stosy, by swą niedbałością nie rozgniewać mądrego i troskliwego Dobrego Ducha, Biami, który nie tylko ustrzega ich od nieszczęść, ale także dba o pełne żołądki. Duch ten ma pomocnika Mirabukę, który jest rozpostarty na południowym niebie w postaci garstki gwiazd nazywanej przez nieświadomych Krzyżem Południa, a jego oczy Alfą i Gammą oraz przemienione w ptaki plemię Kulik, które zanosi cienie zmarłych do krainy mroku. Oprócz niego, w głębinach wodnych i leśnych trzęsawiskach, istnieje Zły Duch, Bunyip (niegdyś złamał prawo i zjadł zwierzę swojego totemu), który w asyście słodkiego śpiewu ponętnych wodnic oraz psotnika Tia-Gama rzuca strach na i tak zatrwożone jego nikczemnością plemiona.
Świat Aborygenów został stworzony przez Matkę Życia – Wężycę Tęczową, która w trakcie wielkiego snu przebiła skorupę, i zwijając w kłębek przemierzyła powierzchnię, po czym postawiła na nogi leniwe żaby, połaskotała je po wypchanych brzuchach, a gdy się zaśmiały wypełniły kręte ślady bulgoczącą w nich wodą. W efekcie zaczęły rosnąć trawy oraz drzewa, potem zbudziły się ssaki, ptaki i gady. Z kolei ci przestrzegający praw, w nagrodę, zostali zamienieni w ludzi, a ci, którzy je złamali w kamienie. Niestety, gdy dotarli tu poszukiwacze bogactw mineralnych oraz turyści, chciwością i bezmyślnością dokonali podboju przyrody.
Dla mnie „Senne widziadła” to przepiękna opowieść o równości, zrozumieniu, pokorze, cierpliwości, cennych wartościach, jaką stanowią rodzina, nauka, praca, docenieniu tego, co się posiada, o tym, że egzystowanie w oparciu o określone zasady moralne i etyczne pozwala zachować zgodę między ludźmi, natomiast zachłanność, egoizm i wygodnictwo tę harmonię psują, a szacunek do natury jest bardzo pomocny, wszak nie traktowanie jej z należytym poważaniem może okazać się zgubne.
*na talerzyku domowe chipsy owocowo-warzywne z buraka, selera, marchewki, pietruszki oraz jabłka