W marcu Internet obiegła informacja, że „Makłowicz w podróży” (wcześniej „Podróże kulinarne Roberta Makłowicza”) po prawie dwudziestu latach został zdjęty z anteny telewizji publicznej, a powodem owej decyzji było opublikowanie spotu wizerunkowego, w którym jego gospodarz mówi tak, jak mówić nie powinien, jednak sam stanowczo temu zaprzecza, sądząc, że wypowiedź zawarta w materiale została zmanipulowana, zacytowana w zupełnie innym niż pierwotny tle: Domagałem się publicznie i domagam nadal wycofania spotu reklamującego TVP, w którym zmanipulowano mą wypowiedź, umieszczając ją w kontekście bieżącej polityki, której lepkiego jęzora starałem się w swej telewizyjnej aktywności unikać, jak pocałunku śmierci. Jednak nie udało się, pozostał absmak gorszy, niźli po konsumpcji płucek na kwaśno w barze dworcowym za Gomułki.
Ja mu wierzę, ale cóż z tej wiary bądź niewiary, gdy efekt taki, że programu nie ma; a stanowi on coś w rodzaju gastronomicznego prapoczątku, kulinarnego epicentrum w mass mediach, który nie tylko pokazał, że kuchnią można się interesować, że ma ona tysiące smaków, ale też wyszedł z białego fartucha i zamkniętego studia, by przyrządzić coś w plenerze, coś niewyszukanego, co ośmielało tych niewyspecjalizowanych, dając nadzieję, że ja też tak mogę; wszakże zawsze przy okazji, bo tutaj nie samo gotowanie było najważniejsze, tylko historia jakiegoś prześwietnego obszaru (Jedzenie interesuje mnie, bo jest fragmentem kultury i wynikiem historii danego miejsca. Jedzenie bez kontekstów jest li tylko czynnością fizjologiczną). Mnie z kolei już za dzieciaka fascynowała jego erudycja, także sposób wysławiania, artykułowania, podkreślania, dobierania słów, tworzenie porównań, metafor, te regionalne opowiastki przekazywane w pełni zaangażowanym, wobec tego zachęcającym tonem – to po prostu wspaniały gawędziarz, stąd cieszę się, że w talent-show „Bake Off – Ale ciacho!” to właśnie on zgłębia tajemnice lokalnych wypieków i produktów.
Makłowicz zaczął, potem gdzieś przewijał się Pascal Brodnicki i dalej poleciało w tempie ostrym tudzież przesadnym, bo ludzie zostali zalani kucharskimi produkcjami aż do znudzenia, bo jak wiadomo nadmiar mdli, a brak umiaru jest nie w smak, nawet jeśli o tych smakach traktuje (chyba, że rzecz odnosi się do celowego zabiegu zastosowanego w sztuce). I obecnie wydaje się wręcz nietaktem raz tego nie oglądać, dwa nic na ten temat nie wiedzieć. Bowiem jedzenie, które standardowo służy do jedzenia (no i zarobku) stało się narzędziem, rozrywką, surowcem do tworzenia udziwnionych kompozycji, niemal rzeźb; nierzadko mikroskopijnych, osadzonych na zbyt dużym talerzu – i z tego co widzę to przeważnie nie służy kontemplacji, zagustowaniu, bo z ręką na sercu nie znam w swoim otoczeniu nawet jednej osoby, która, pomijając epizod zaspokojenia ciekawości, fikuśny monolit z czarnych trufli, pęczakotto, produktów długo dojrzewających wędzonych dymem z jabłoni, fiołków, karmelizowanej marchewki baby, groszku cukrowego, ziemi jadalnej i gałązek rozmarynu postawiłaby ponad kluski śląskie, placki ziemniaczane, naleśniki, pierogi, barszcz czerwony, rosół, itd. (pomijam tutaj wielbicieli wszelakich fast-foodów, bo nie o to mi się rozchodzi). Co więc jest grane? Na pewno wzrost społecznej świadomości, lepszy dostęp do rozmaitych produktów czy faktyczne rozwijanie pasji (a nie chwilowego kaprysu), ale przede wszystkim moda, moda na gotowanie podkręcana tymi wszystkimi programami, reklamami, które jakoby unaoczniają, że jedzenie równa się tożsamość, prestiż, jakaś przynależność do klasy wyższej.
A piszę o tym, ponieważ wreszcie postanowiłam sięgnąć po jakąś książkę Doroty Masłowskiej, którą oczywiście kojarzyłam z głośną, wydaną w 2002 roku, debiutancką, skandaliczną powieścią „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną”, ale do tej pory ani jej nie przeczytałam, ani nie obejrzałam ekranizacji i z jednej strony jestem na siebie zła, bo wiem, że jest napisana bardzo specyficznym, tandetnym, wulgarnym, zdeformowanym językiem, co szczególnie mnie intryguje, dodatkowo stanowi przygnębiającą refleksję nad ludźmi i światem, jednak z drugiej cieszę się, że nie zmierzyłam się z nią chociażby dziesięć lat temu, bo wtedy, wiedząc znacznie mniej niż teraz, nie znając jeszcze tylu odmian gorzkiego smaku, w jakich orientuję się obecnie, prawdopodobnie skrzywdziłabym ją płytkim odbiorem, może nawet nie dotrwawszy do końca uznała za bełkot? A tak, z osobistym bagażem i własnymi postrzeganiami, mam szansę przestudiować coś naprawdę mocnego. W międzyczasie natknęłam się jeszcze na jej z pozoru amatorski, kiczowaty teledysk „Chleb” (poza nią występuje tam również Anja Rubik, Maciej Nowak i Jakub Żulczyk), promujący album „Społeczeństwo jest niemiłe” , który początkowo wewnętrznie wyśmiałam i skrytykowałam, pomimo to prześledziłam po raz kolejny i wtedy stwierdziłam, że taki drwiący, ale ponury jest jego klimat, taki ma być: odpustowy, pełen dystansu, niedoskonałości, przerostu, banałów, bo w ten sposób odzwierciedla mentalność, zacieśnienie, brak ambicji, brud, szkaradę, biedę, podziały, stereotypy, kompleksy, ogólną beznadzieję monotonnej codzienności, którą ludzie albo akceptują, bo nic z tym nie robią, albo nie mają warunków, by cokolwiek zmienić – i to jest bardzo smutne.
Swoją przygodę z tą autorką postanowiłam rozpocząć od felietonów, które pomiędzy 2011 a 2013 rokiem napisała dla magazynu „Zwierciadło”, następnie zebrała i owy zbiór zatytułowała „Więcej niż możesz zjeść”.
Motywem przewodnim 23 niedługich, opatrzonych genialnymi ilustracjami Macieja Sieńczyka, tekstów (cała książka liczy 128 stron) jest jedzenie, ale stanowi ono wyłącznie punkt wyjścia do rozprawiania na zupełnie inne tematy, do dzielenia się indywidualnymi spostrzeżeniami, wspomnieniami, do kreowania przyszłościowych wizji, stąd zostały one określone jako parakulinarne; więc nie znajdzie się tutaj przepisów na konkretne potrawy typu Sałatka Cezar czy krokiety z pieczarkami, ale na przykład na SAŁATKĘ Z KAPUSTY KAMILI
SKŁADNIKI:
GARŚĆ RUKOLI
KILO SUSZONYCH POMIDORÓW Z INDYJSKIMI RYBKAMI HUSEILI
KILKA WYMOCZONYCH W BURGUNDZIE ŻURAWIN
ŻARWIASTY PIEPRZ
DO TEGO:
JEDNA WIEŚ POLSKA W KLIMACIE UMIARKOWANYM
JEDEN DOŚĆ CIEPŁY WIECZÓR Z MAŁYM, SIĄPIĄCYM DESZCZEM
GRILL
JEDEN GROŹNY PIES, KILKA ROZPĘDZONYCH CIĘŻARÓWEK
JEDEN PŁOT Z SIATKI 10 METRÓW
JEDNO KUZYNOSTWO (NAJLEPIEJ KUZYN Z ŻONĄ) PLUS JEDEN MĄŻ
DROBNO KROJONA SAŁATKA Z KAPUSTY Z OGRÓDKA Z KOPERKIEM
PIWO MALINOWE ANGOR
DLA OZDOBY: PARĘ MUCH, BŁOTO NA PODŁODZE (ŚWIEŻO PRZYNIESIONE)
albo OBIAD W BARZE „U IRENY”
SKŁADNIKI:
BAR „U IRENY”
TROCHĘ PIENIĘDZY
Należy przyjść do baru „U Ireny” w Karwieńskich Błotach w dniu, w którym właściciele zatrudnili nową bufetową. Pomieszczenie powinno być na tyle małe, by gorąca frytura wyciskała na jej twarzy ciemne błyszczące wypieki. Należy zamówić dwie pomidorówki, de volaille’a i dorsza, tak żeby zapłacić za to wszystko sumę, która nijak z niczym się nie zgadza.
jak również JEZIORO W SŁONECZNĄ NIEDZIELĘ
W płaskim naczyniu, może być podłoga, mieszamy trochę błota, dno namiotu, bo ważny jest ten aromat brezentu, i skórę od pstrąga czy innej ryby słodkowodnej. Przyprawa grillowa, trochę odgłosów cymbergaja, głośno włączone Radio Plus, sześć litrów tyskiego (razem z puszkami), pestka brzoskwini, przydadzą się też igliwie i martwe owady do posypania.
Na to wszystko narzucamy koc z tygrysem i siadamy jedni na drugich, obkładając się węglem do grilla i kłębami psiej sierści. Na wierzch kładziemy coś fildekosowego i letnie niedzielne popołudnie stoi przed nami jak żywe.
Smacznego!
już tak.
Jest tu także o przeciętnym kobiecym gotowaniu i popisowym męskim, o tradycyjnie pojmowanym upływie czasu, nieprzemyślanym wydawaniu pieniędzy w miejscowościach turystycznych na wątpliwej jakości obiady, o reklamach i daniach instant, mięsożercach i wegetarianach, niedomówieniach, przebrzmiałych książkach, nieumiejętności wyrwania się latem z upalnego miasta w celu urozmaicenia wolnego czasu, o zajadaniu rozczarowań, koszmarze urodzinowych przyjęć dla dzieci, pozornym luksusie, dziwaczeniu, w trakcie którego człowiek zamienia się w hrabinę Połaniecką (Dziwaczenie to choroba naszych czasów. To skłonność do poddawania się nagłym impulsom i kompulsjom. Zaspokojenie zwykłych potrzeb i pragnień jest upokarzająco niewystraszające, trzeba jeszcze zaspokoić chętki, fumy, zachcianki i impresje; wewnętrzna hrabina Połaniecka nie przebacza opóźnień, przedłużających się odroczeń, reaguje łukiem histerycznym na odmowy i zawsze skłonna jest zaatakować nas znienacka, w najmniej sprzyjających okolicznościach…), o wakacyjnej i w ogóle zachłanności, przesycie, łakomstwie, zapominaniu o godności, rozwadze, pionie, o tym, że stawia się na ilość nie jakość (czyli o metafizycznej teorii obrażonego, zmarnowanego jedzenia), o uleganiu trendom, wczasach all inclusive, nawykach konsumpcyjnych i modelach obyczajowości (łakome mlaśnięcia, pełne rozkoszy ssanie makaronu, wreszcie: bezkompromisowe charchanie w Pekinie, o gigantycznych porcjach w Ameryce: sałata to zawsze wiadro sałaty, hot dog to footlong hot dog. Zamawiając lody, bierzemy porcje dziecięce, które są nawet poza zwyczajową klasyfikacją duży-mały, a i tak ich ogrom [a nie są to najczęściej żadne chudobiedne, żałosne lody-lody, które jadamy tutaj, tylko w środku jest jeszcze tabliczka czekolady i worek marshmallowów, i tęczowa posypka] doprowadza nas najczęściej na skraj załamania nerwowego. tak jakby w tutejszej skali dopiero ZA dużo to było WYSTARCZAJĄCO dużo. Raz nawet do takiej porcji lodów figurującej w menu jako „one scoop” podano mi łyżkę do zupy), o urzeczeniu starymi, przedwiecznymi, omszałymi, nieopieczętowanymi szyldami „WULKANIZACJA” i „Kaufland – dla ciebie, dla rodziny” słoweńskich krajobrazów, o zachwytach nad tym, co przeszłe oraz swojskie: cukier waniliowy z ręki, kakao „na sucho”, kogel-mogel, tort z ananasem z puszki, blok czekoladowy, niemiecki biszkopt z galaretką, drożdżówki z nieistniejącym nadzieniem, pierogi leniwe z żółtym tłuszczem spożywczym, bułka jarska ze sklepiku szkolnego (ogórek+keczup), Michałki, czereśnie, smażone śledzie, gulasz angielski, kalarepa, gofry, zalewajka, Prince polo, kiełbasa z grilla, bułka z masłem, chrupki kukurydziane Flips, ciasto zebra z truskawkową polewą (Jak wiadomo, z pewnej perspektywy, czy to czasowej, czy geograficznej, wszystko prezentuje się inaczej, zwłaszcza gdy jest już całkowicie niewidoczne; niekonfrontowane z rzeczywistością wspomnienia często mają tendencję, by pączkować i puchnąć, przybierając fantastyczne kształty i pastelowe barwy, niby pleśń na porzuconej kanapce w plecaku szkolnym. Wszyscy, którzy doświadczyli tułaczki, wiedzą, że na obczyźnie ogień spożywczej tęsknoty i gwałtownego pożądania potrafi wybuchnąć wokół hot doga ze Statoil) i zwyczajnie: że najbardziej niezdrowy ze wszystkiego jest brak szczęścia.
Dorota Masłowska w „Więcej niż możesz zjeść” w myśl zasady: „jesteś tym, co jesz” odkrywa jacy w istocie jesteśmy, jak się zachowujemy, jakie mamy priorytety, jak w kulturze nadmiaru przestaliśmy szanować jedzenie, a to ze skupia się raczej na nonsensach i nieprzyjemnych aspektach tłumaczy w taki oto sposób:
Z cierpienia łatwiej coś wytworzyć, opisując przyjemności kulinarne bardzo łatwo popadłabym w grafomanię albo w bardziej klasyczny sposób pisania o jedzeniu. Kontemplując takie różne upodlenia kulinarne łatwiej mi pielęgnować tę ścieżkę antropologiczną.
To dopiero pierwsza książka, którą przeczytałam, stąd nie mam porównania z pozostałymi dziełami, ale i tak jestem zachwycona: językiem, swobodą wypowiedzi, ujęciem tematu, dystansem, autorefleksjami, ironią, skrupulatną obserwacją rzeczywistości, dlatego też chętnie przysiądę do czekającego w biblioteczce utworu dramatycznego „Między nami dobrze jest”.
Polecam 😉