Szłam w strugach deszczu, mentalnie pytając zduszoną przestrzeń, bo choćbym nawet krzyczała w głos, to nie otrzymałabym rzetelnej odpowiedzi; a domysły może snuć każdy. Kwiaty pochowały swoje główeczki za płatkowymi ramionami, a bladoróżowe dżdżownice czołgały się z jednej strony chodnika na drugą. Wokół nie było nikogo i ja lubię te momenty, gdy skrawkiem świata kroczę sama: jednocześnie pogrążając w pustce i zamęczając głowę kotłującymi materiami, spekulacjami, fantazjami, prawdziwościami oraz widziadłami. Minęłam starą, dawno zamkniętą hurtownię, której dziedziniec po zbójecku zawalono potłuczonymi butelkami. Szare chmury zlały się z siniejącym niebem. Po prawej stronie prowizoryczny las tworzył surrealistyczne wzory z połamanych gałęzi, gdzieniegdzie tarzających w gęstwinie zielonych pokrzyw. Pachniało kurzem i rozkwitającymi jabłoniami. Miałam wrażenie nadchodzącej burzy. Czas upływał własnym torem, gdzieś obok mnie albo i poza mną. Wyrejestrowałam się z tej całej histerii, dopóki nie wróciłam do domu i z zatroskania psią jelitówką nie przypaliłam garnka z gotującą się marchewką… Teraz stoi zasypany solą, jak się nie uda to wypróbuję sodę, ocet lub proszek do prania, ale nie wiem: czarno to widzę – niemal tak czarno jak to osmalone dno. Ale ja zawsze widzę czarno i mimo że niestety przeważnie mam rację, to ratuję się tym, że w spiekaniu garnków jestem mistrzem, bowiem przeważnie zapominam, że coś wstawiłam, więc cieszę się wprawą w ich reanimowaniu.
Na zewnątrz trzaskało błyskawicami – pierwsza majowa burza, przeczułam – i wtedy pomyślałam sobie, że tak właściwie przysłowie: „Po burzy zawsze wychodzi słońce” to tylko idylliczny fantazmat, pokarm dla nadziei, bo w realnej rzeczywistości tak nie jest, wystarczy dokładniej się rozejrzeć, nadstawić ucho, odczuć albo współodczuć, by uświadomić sobie, że to, iż dzieje się źle wcale nie oznacza, że nie może być jeszcze gorzej, że talon na nieszczęścia wyczerpany – to pusty frazes, podobnie jak: „będzie dobrze” (doprawdy? dajesz taką gwarancję? a na jakiej podstawie? musi być czy fajnie by było? a jeśli nie będzie to co wtedy? ile jest warte twoje przekonanie?) czy „rozumiem cię” (no nie rozumiesz człowieku, bo nie doświadczyłeś tego, co ja, a jeśli nawet, to nie jesteś mną, stąd nigdy jak ja nie poczujesz: jeden się podnosi w tempie błyskawicznym, drugi upada i nie potrafi podnieść, a jeśli jakimś cudem mu się uda, to resztę życia kuleje, z kolei trzeci popełnia samobójstwo, bo każdy jest inny i każdy ma prywatną historię – już naprawdę lepiej powiedzieć: „bardzo mi przykro”).
Nie ustając w niemych zadumach i bulwersacjach, zaparzyłam sobie rozmarynowej herbaty z sokiem grapefruitowo-cytrynowym, na talerzyku ułożyłam niedużą kiść winogrona, po czym sięgnęłam po leżącą na regale książkę i zatopiłam w lekturze: „Kosmetyka wroga” autorstwa Amélie Nothomb.
Jej akcja to zaledwie dwie godziny arcydziwnego, wręcz schizofrenicznego dialogu pomiędzy dwoma mężczyznami: lecącym w sprawach służbowych Jérômem Augustem oraz nagabującym go Holendrem Textorem Texelem, spędzone 24 marca 1999 roku, na lotnisku, z powodu opóźnionego z niewyjaśnionych przyczyn samolotu do Barcelony. Natręt kompletnie nie zważa, że jego obecność jest irytująca i nawet pomimo ostrych, kpiących słów postanawia nie rezygnować z pogawędki, dodając, że jest zorientowany, iż: rzeczy miłe dla ucha to te, które miłe są dla ducha, niemniej jednak nie można zakazać nikomu mówić, gdyż mówienie nie jest zabronione. W związku z tym, po stwierdzeniu, że: moja służba jest zbyt tajna jak na tajne służby wyjaśnia, iż atakuje jego słuch, bo jest on tym ze zmysłów, posiadających najmniejszą możliwość obrony, potem uzupełnia, że, by tortura była skuteczna, należy ograniczyć się do jednej ofiary. Dalej rozprawia nad etymologią własnego imienia, nad jego brzmieniem w połączeniu z nazwiskiem, pyta czy tamten ma kłopoty w pracy, wytyka mu, iż podróżuje w interesach, więc to raczej „delegacja handlowa”, sprowadzająca głównie do pieniędzy, również nadmienia, że wzrusza go w nim pewien postrzegalny element uległości, dodatkowo zdradza, że jest jansenistą, że nie do końca wierzy w Najwyższego, prędzej w kogoś w rodzaju wroga:
Dowody na istnienie Boga są niepewne i okropnie wysublimowane, dowody na jego władzę jeszcze bardziej liche. Dowodów na istnienie wroga wewnętrznego jest mnóstwo, a świadectwa jego władzy są wręcz druzgocące. Wierzę we wroga, ponieważ każdego dnia i każdej nocy napotykam go na swojej drodze.
Zwierza się także, że zawsze był wyobcowany, nielubiany przez rówieśników, stąd kiedyś modlił się gorliwie o śmierć popularnego, bo znakomitego z gimnastyki Franca i tamten nagle odszedł na serce, ale czuł z tego powodu zaledwie niewielką skruchę, wstyd, bo jego sumienie nie było przygotowane do takiej sytuacji, zresztą dorośli uczą dzieci mówić starszym »dzień dobry« i nie dłubać w nosie; nie uczą ich jednak, żeby nie zabijały kolegów z klasy, a on nawet nie miał rodziców, bo powiesili się razem w salonie na belce stropu, stąd wychowali go dziadkowie, którzy poniekąd przyczynili się do obudzenia w nim wewnętrznego wroga (kazali mu mieszać ryż z rybną karmą dla kotów, czego szczerze nienawidził, aż z tego obrzydzenia, bezradności absurdalnie zaczął się nią objadać: wyraźnie czułem, że to nie ja chcę jeść to obrzydlistwo, tylko zmusza mnie do tego jakaś siła wyższa), a jest nim ten, kto od środka niszczy wszystko, co posiada jakąkolwiek wartość. Ten, kto ukazuje człowiekowi rozkład ukryty w każdym przejawie rzeczywistości. Ten, kto ujawnia mu nikczemność jego i jego przyjaciół. Ten, kto w piękny dzionek znajdzie zawsze znakomity powód, by dręczyć. Ten, kto budzi się z obrzydzeniem do siebie samego, który popchnął go do kolejnego przestępstwa, poza tym poczucie winy z powodu popełnionej zbrodni ma to do siebie, że się nie kumuluje. Nie uważa się, żeby zabicie stu ludzi było czymś gorszym niż zabicie jednego człowieka. Po zabiciu jednego człowieka nagle przestają istnieć powody, dla których należałoby sobie odmówić zabicia stu: najpierw zgwałcił piękną nieznajomą na cmentarzu Montmartre (w końcu dopadłem ją i przewróciłem na ziemię. Czułem jej pełne wściekłości przerażenie i niezmiernie mnie to podniecało. Był październik, noce zimne. Posiadłem ją na opadłych liściach. Byłem cnotliwy, ona nie. Powietrze było rześkie, w tym niesamowitym miejscu moja cudowna ofiara wyrywała się. Coś wspaniałego), a gdy po długich, metodycznych poszukiwaniach paryskich dzielnic i uliczek (bo oszalał z miłości do niej), natknął się na nią dziesięć lat później na bulwarze Menilmontant, wiedząc, że nie sprawi mu przyjemności odwetem gwałtu poprosił, by w akcie rozwiązania zastępczego, z wzajemności odebrała mu życie (pragnął jakiekolwiek reakcji) – odmówiła, wobec tego on zabił ją, ale tutaj niestety odczuł wyrzuty sumienia:
Skąd mogłem wiedzieć, że to morderstwo nie sprawi mi przyjemności? By się przekonać, czy się coś lubi, czy nie, trzeba tego wpierw spróbować.
Moralność to indywidualna sprawa. Ja osądzam czyny miarą przyjemności, jaką mi sprawiają. Zmysłowa ekstaza stanowi nadrzędny cel istnienia i nie wymaga żadnych uniesień. Ale zbrodnia bez przyjemności to bezinteresowne zło, postępek odrażająco szkodliwy. Nic jej nie usprawiedliwia.
Odtąd trwa w nieustannym poczuciu winy, która nie pozwala mu normalnie funkcjonować: nie wszyscy zbrodniarze doświadczają poczucia winy, lecz raz go doświadczywszy, nie są w stanie myśleć już o niczym innym. Człowiek winny zdąża ku karze niczym woda do morza, jak skrzywdzony do zemsty, tym samym chce ponieść karę i prosi Jérôme’a, by go zabił, zwłaszcza, że zamordowana kobieta była jego żoną – mimo wszystko tamten odmawia, twierdząc, że pragnienie zemsty dawno w nim ostygło, a z powodu takiej kanalii nie ma zamiaru trafić do więzienia, bo to i tak nie wskrzesi Isabelle. Wtedy ma miejsce maniakalna żonglerka argumentów za i przeciw, mająca doprowadzić do wymierzenia sprawiedliwości, jednak zostaje przerwana niespodziewanym wyznaniem:
Jestem tobą. Jestem tą częścią ciebie, której nie znasz, ale która ciebie zna aż nazbyt dobrze. Jestem tą częścią ciebie, której istnienia starasz się nie przyjmować do wiadomości (…) jestem tą częścią ciebie, która nie odmawia sobie niczego, na co ma naprawdę ochotę (…) Jestem tą częścią ciebie, która cię niszczy. Wszystko, co rośnie, zwiększa swoje właściwości autodestrukcji. Ja jestem taką właściwością (…) Większości ludzi udaje się zakamuflować ów aspekt swej ukrytej jaźni tak, że nawet nie domyślają się jego istnienia. Twój przypadek jest jeszcze bardziej szczególny; nigdy nie spotkałeś mordercy, który skrywał się w tobie. Podobnie jak nigdy nie spotkałeś amatora hot dogów ani człowieka, któremu marzą się nocne gwałty na cmentarzach. Dziś jednak, skutkiem mentalnego przypadku, stajesz z nim twarzą w twarz. Twoim pierwszym odruchem jest zanegować jego istnienie.
które głównego bohatera doprowadza do takiego szału, że bierze Texela za głowę i roztrzaskuje ją o ścianę hallu – w konsekwencji samoistnie pozbawiając się życia.
„Kosmetyka wroga” to krótka książka (101 stron), która według mnie porusza kwestię zderzenia podlegającej presji międzyludzkiej oceny FORMY, wiążącej się z nakładaniem poszczególnych masek (w tym maski perfekcji oraz pozornej przyzwoitości) z PRAWDZIWYM JA, do którego należy zaliczyć obszar świadomy, kontrolowany, moralny, określony i ten podświadomy, ciemny, bestialski, nieprzyzwoity, przesycony mrocznymi żądzami, okrucieństwem, lubieżnymi obrazami, bezwstydem, erotyką, zbrodnią, zemstą, patologią, po prostu wszystkim, co odbiega od normy, zatem te ułomności są tłumione milczeniem, bezpiecznym niedookreśleniem, bo poddanie rzekomej wolności osobistej, polegające na ulegnięciu temu wynaturzonemu dowodzi o umysłowej niemocy, ponieważ ulega się złu, psychicznym popędom, wchodzącym w konflikt z jaźnią, które tkwią w nas samych, w efekcie doprowadzając do zaburzenia powszechnego ładu, ogólnego zachwiania, zdeprawowania.
Jakby tak każdy wyjawił co w nim tkwi, to świat wyglądałby jeszcze gorzej…
(źródło: https://www.youtube.com/watch?v=dLYqLWkIYp4)
Czy nie jesteśmy wystarczająco dobrzy?
Czy nie jesteśmy wystarczająco odważni?
By stać się czymś lepszym, niż przemoc w naszej naturze
Czy nie jesteśmy wystarczająco dobrzy, wystarczająco dobrzy?
Czy to wszystko jest snem?