Suniemy między cudzymi historiami, w umysłach, sercach, fantazjach oraz wspomnieniach ściskając własną, pokolorowaną farbą utraconych i tlących się nadziei. Wiatr wślizguje się cieniutkim strumyczkiem przez delikatnie uchyloną szybę, masując skronie zmęczonej głowy, jednocześnie chroniąc ją przed uporczywie nacierającym bólem. Znienawidzone okulary przeciwsłoneczne kształtu kociego rozsiadły się na nosie, pozwalając oczom na swobodną obserwację zaoknowego otoczenia i tego gdzieś tam chomikowanego w najskrytszych zakamarkach duszy. Dobrze zająć się czymś, by nie myśleć, bo najgorszym cierpieniem jest to milczące, któremu brakło już łez, więc zatruwa się prywatnymi toksynami. Samochodową przestrzeń wypełnia przejmujący utwór Pudelsów „Bestie”, do którego tak naprawdę nie trzeba dodawać nic więcej, bo sam w sobie stanowi odpowiedni komentarz…
(źródło: https://www.youtube.com/watch?v=yUod-4OwJms)
Wczoraj widziałem wstrząsający film –
Ludzkie Bestie przemykały w nim:
jakiś sadysta znęcał się nad psem
zostawił go na torach i z uśmiechem
patrzył na jego śmierć.
Pani w długim futrze
ze zdzieranych żywcem skór
puszy się i mieni
odziana w cierpienie i ból.
Bestie w ludzkiej skórze
życie mają za nic.
Bestie w ludzkiej skórze
życie mają za nic.
Pewien glina z Lublina
miejscowy dzielnicowy
na łańcuchu ślepego psa trzyma,
choć na dworze sroga zima.
Ksiądz na religii dzieci uczy,
że zwierzęta nie mają duszy –
przez to głupie gadanie
wyrastają bezlitosne dranie.
Bez cienia skruchy i znieczulenia,
są zabijane bezbronne stworzenia.
Bestie w ludzkiej skórze
życie mają za nic.
Bestie w ludzkiej skórze
życie mają za nic.
Bestie !!!
Jedziemy. Do Warszawy. My. Z ukwieconego zaułka do napakowanego świata.
Ponad 4 h rozmów przeplecionych milczeniem. Jeden solidny deszcz i trochę ciepłego blasku. Kilka wypitych kaw i jeszcze więcej postojów; w bardziej oraz mniej obskurnych przydrożnych toaletach.
Witaj Stolico.
Cóż masz nam do zaoferowania?
A więc w drodze do Hostelu „Henrix” (ja wiem, że w zderzeniu z innymi tamtejszymi noclegowniami naprawdę tanio, ale przyozdobiony rdzą i kamieniem prysznic oraz kran obrzydzały mnie potwornie; zresztą poplamiona tacka, na której stały kubki tudzież zapadnięte jakby od furiackiej pięści obszary w drzwiach i wątpliwie czystej ścianie, również) monumentalny Stadion Narodowy.
Potem przepełnieniem budynku zgaszone pragnienie spędzenia czasu w Centrum Nauki Kopernik, więc chwilowa koncentracja muśnięta zabawą na tym, co obok, w Parku Odkrywców – a są tam między innymi: szepczące rury, zwierciadła akustyczne, kamienna harfa, grające cymbałki do skakania i urocze drewniane owieczki.
I dalej tu-tup nieopodal podwieszanego na Wiśle Mostu Świętokrzyskiego
w odwiedziny do dzielnej Syrenki
na lewo od której podziwiałam rozwiane chabry bławatki
tego oto wróbelka
a nawet całe skryte w trawie wśród wrotyczów i białych koniczyn towarzystwo.
W drodze powrotnej do naszego czterokołowca otarłam się ramieniem o zielonkawą ścianę Biblioteki Uniwersyteckiej, genialnie przyozdobioną pnączami, rzeźbioną etiudą, notacją matematyczną i tekstami (staropolski, grecki, staroruski, arabski, hebrajski, sanskrycki), kompletnie nie mając świadomości, że na jej dachu znajduje się jeden z największych w Europie ogrodów (szczególnie mi żal, że nie zobaczyłam srebrnego i karminowego).
I choć zbiorami nie przewyższa tej Narodowej, to swoją prezencją na pewno – wystarczy spojrzeć:
A mijaliśmy ją, podobnie jak Teatr Dramatyczny (ze skrywaną zazdrością lustrowałam tych, co wystroili się na spektakl; nie dlatego, że się wystroili, tylko dlatego, że szli – sama najchętniej wybrałabym się na: „Wszyscy moi synowie”, „Obrzydliwcy”, „Sługa dwóch panów”, „Mistrz i Małgorzata”, „Romantycy”, „Tutli-Putli”, „Szalbierz” – i to nie losowo, lecz na każdy)
gdy podążaliśmy do Pałacu Kultury i Nauki.
Tam oczywiście, w celu dodatkowych wrażeń tudzież unaocznienia jak to wygląda z góry, wjechaliśmy na 30 piętro i zatopiliśmy wzrok w architektonicznej, murowanej, napstrzonej budynkami panoramie, z tak szerokimi ulicami, że przeważnie nim zdążyłam unieść do góry wykonany z elastycznego lacku but, to już rozpaczliwie migał zielony ludzik, oznajmiając, że w zadośćuczynieniu za te buty właśnie jeszcze chwilę sobie poczekam.
A że każdy z różnych powodów i na różne rzeczy w życiu czeka, to niech przynajmniej czeka tak, jak lubi (chociaż mnie osobiście te leżaki irytowały, bo natykałam się na nie tak często, że nie podejrzewałam, iż ustawią je nawet na tym tarasie widokowym).
A gdy zjechaliśmy na dół, to bez jakiegoś większego zastanowienia zawitaliśmy w Sali Marmurowej, aby zapoznać się z Galerią Figur Stalowych, która trwa do 8 września, ale teraz już wiem, że warto wejść i zobaczyć nawet za dość sporą cenę biletów (normalny – 35 zł, studencki – 25 zł, ulgowy – 19 zł), bo wykonane przez grupę piekielnie utalentowanych rzemieślników projekty Mariusza Olejnika z elementów recyklingu złomu stalowego w postaci pojazdów oraz popularnych bohaterów z bajek, komiksów i filmów są tak spektakularne, tak efektowne, że aż zapiera dech w piersiach!
Zapiera do tego stopnia, że początkowo prześmiewczo spoglądaliśmy na rozgorączkowane dzieciaki, a potem… potem sami daliśmy się wciągnąć do tego stopnia, że, gdy On przyciskał pedał…
…czynił chłodny łokieć w samochodzie
mierzył obwód szpinakowego mięśnia u Marynarza Popeye’a
chciał przechytrzyć Misia Yogiego i Boo-Boo, to ja…
…spoczywałam na tronie
…chciałam ukraść Buni ciasto z gumijagodami
poderwałam Pięknej Bestię (wcześniej siedziałam na kolanach u Spidermana, ale przez wzgląd na silną arachnofobię zrezygnowałam), ale na boku i tak…
…złapałam za kierownicę (naturalnie nie spostrzegłam, że drzwi są otwieranie, w efekcie po prostu wpakowałam się górą), a następnie…
…rozwiałam włosy na motorze
No co tu dużo mówić: poniosło nas po całości.
I tak podekscytowani, zamiast ochłonąć, skręciliśmy w bramę i wkroczyliśmy w dziewczyński świat, do Muzeum Domków dla Lalek, które w dzieciństwie kochałam miłością bezwzględną, zwłaszcza porcelanowe oraz Barbie (szkoda, że nie było wtedy Monster High, bo z pewnością zyskałyby moje uwielbienie) – a tam, tam cuda wszelakie, z zachowaniem takiej drobiazgowości, że głowa mała:
pełne przepychu, wielopokojowe, kilkukondygnacyjne
i te skromniejsze parterowe
z wzorzystymi tapetami, mebelkami, tkanymi dywanami, koronkowymi firankami
obfitujące w zastawy stołowe, obrazy i przymocowane spinaczami pranie
wspaniale wyposażona kuchnia
powalająca na kolana łazienka z kryształowym żyrandolem, wykładaną kafelkami wanną i unoszoną klapą od sedesu
telefony, pluszaki, poduszeczki i lalki bawiące się lalkami
wylajtowana nauczycielka po godzinach
i nie mniej wylajtowany pisarz odurzony procentami
apteka
urząd pocztowy
sklep z tkaninami
salon sukien ślubnych z fantastycznymi gorsetami i sprzedawanymi na metry tasiemkami
stragany z kwiatami
zielarka z szerokim wachlarzem ususzonych roślin, na której punkcie zwyczajnie oszalałam
szczurza szkoła
plaża
I fura lalek z rozlicznych zakątków świata, chociażby:
Bułgaria
Rosja
Hiszpania
Japonia
Finlandia
Poza tym owiana grozą i niezrozumieniem zagwozdka:
Jak bawić się zakonnicą w celi?
A jak zakonnicami, które pochowały inną zakonnicę?
W każdym razie opuściłam to miejsce oczarowana i rozczulona, bowiem przypomniałam sobie jaki piękny domek podarowali mi kiedyś rodzice: co z tego, że wściekle różowy, ale piętrowy, z RUCHOMĄ windą, mega wyposażoną kuchnią, gdzie z kranu leciała woda, sypialnią, salonem, pokojem gościnnym, łazienką i tarasem, na którym stał zestaw mebli z ogromnym parasolem oraz rozkładanymi leżakami, zaś na tylnej ścianie był wymalowany ogród, a zamieszkiwało go mrowie najprzeróżniejszych lalek.
Toteż by ostudzić emocje, tym razem jedynie okrążając Zamek Królewski oraz Kolumnę Zygmunta III Wazy
udaliśmy się do kawiarenki GREEN CAFFE NERO, gdzie skosztowałam frappe z białą brzoskwinią
z kolei parę minut wcześniej Mój Mi On w NITRO LODACH, czyli tych przyrządzanych z użyciem ciekłego azotu nabył malinowo-czekoladowe. Smakowo niestety nic nadzwyczajnego, choć faktycznie są bardziej kremowe, gładsze, pozbawione kryształków lodu, ale… czekoladę zastąpiła, uwaga: posypka czekoladowa (wyglądała jak ta, którą przykleja się do kruchych ciasteczek); bardziej chodzi o WOW, bo dym bucha z mikserów, a wiadomo, że jak się nie widziało to się zobaczyć chce, wszak człowiek nakręcony tymi wszystkimi MasterChefami.
W trakcie pobytu odwiedziliśmy i posmakowaliśmy również:
COSTA COFFEE
Banoffe Frostino (schłodzone espresso zblendowane z mlekiem, bananem oraz karmelem) + deser lodowy „Truskawkowo Mi” (lody waniliowe, nektar mango, bita śmietana, mus i sos truskawkowy)
COFEINA
Latte o smaku tiramisu z wiśnią + Shake „Oreo”
SŁODKI… SŁONY
Latte z białą czekoladą
Czekolada z lodami wiśniowymi
SOKoŁYK
Marchew+buraki+korzeń pietruszki+miód+imbir
No i najlepsze:
KAFKA
Bananowe frappuccino (coś genialnego) + czekolada „Milka”
A na koniec dnia pokręciliśmy się w pobliżu Placu marsz. Józefa Piłsudskiego, z nieudawaną czcią ujrzeliśmy Grób Nieznanego Żołnierza i odetchnęliśmy w Ogrodzie Saskim, napawając rozkwieconą scenerią, barokowymi rzeźbami muz oraz cnót i promieniami słońca figlującymi z wodą tryskającą z Fontanny Wielkiej. A z tego odetchnięcia aż pominęliśmy Pomnik Marii Konopnickiej i Pałac Błękitny.
Za to nie pominęliśmy, a raczej minęliśmy Pałac Prezydencki, ale my nie Donald Trump, książę William czy księżna Kate, więc ekskluzywne posiłki ani nikt w ogóle tam na nas nie czekał – no trudno; fakt faktem ŻEŚMY SIĘ NIE ZAPOWIEDZIELI.
Niezrażeni powyższym kolejny dzień spędziliśmy w na szczęście niezaludnionym Muzeum Neonów, gdzie dowiedzieliśmy się, że atmosfera politycznej odwilży przełomu lat 1995/1996 , nowe przepisy zezwalające na stosowanie dużych form reklamy oraz decyzja władz o neonizacji znacznie wpłynęły na ich bujny rozkwit. Zatem gdy w 1958 roku powstała Rada Programowa Reklamy, określająca szczegółowe wytyczne dotyczące koloru, liternictwa i kwestii technicznych (miały być zgodne z projektami architektonicznymi, by odpowiednio wkomponować się w przestrzeń), dając tym samym aprobatę, prasa natychmiast podchwyciła temat i zachęcała do zmiany wyglądu ulic na wzór Paryża, Hamburga czy Londynu. Co istotne: w tamtym okresie stanowiły raczej dziedzinę sztuki, pełniły funkcję nie tyle reklamową, co dekoracyjną. Niestety w 1960 roku pojawiły się ograniczenia – odtąd neony wisiały wyłącznie na głównych arteriach największych miast w Polsce, do tego na rzecz semaforowych (montowane w poprzek) zrezygnowano z elewacyjnych (montowane wzdłuż), zaczęły dominować barwy białe i pastelowe, małe sklepiki mogły umieszczać je tylko wewnątrz, na dachach budynków przy wąskich uliczkach musiano z nich zupełnie zrezygnować, a lista uzgodnień koniecznych do uzyskania pozwolenia stale się wydłużała, co powodowało, że realizacja mogła trwać nawet do 3 lat. W latach 70-tych podjęto jednak skuteczną walkę z biurokracją, co zaowocowało utworzeniem nowych planów neonizacji, które w przeciwieństwie do uprzednich były wielkogabarytowe, złożone zamiast z popularnych zawijasów – z liter blokowych.
Przestrzeń stolicy kreowali wybitni architekci, graficy oraz „neoniarze”, między innymi: Jan Mucharski, Jan Bogusławski, Bohdan Gniewiewski, Tadeusz Rogowski, Maksymilian Krzyżanowski, Zbigniew Labes, Marek Brudnicki, Stefan Bernaciński i Ryszar Lech.
Potem wypoczęliśmy na łonie natury Królewskich Łazienek, gdzie rozkładało się bezpłatne kino plenerowe (irytowały mnie budki z kebabami, bo swoim jestestwem rujnowały klimat), powolutku spacerując dłoń w dłoń i serce przy sercu, ciesząc daną chwilą, sobą nawzajem, a nie obecnymi tam obiektami (Pałac na Wyspie, Biały Domek, Podchorążówka, Stara Pomarańczarnia, Pałac Myśliwiecki, Teatr Stanisławowski, Belweder, Nowa Kordegarda), którym kiedyś poświęcimy więcej czasu i zadumy.
Zawinęliśmy przy pomniku przesiadującego pod wierzbą Fryderyka Chopina
natknęliśmy na dostojnego pawia, który ogonem pochwalić się nie chciał, ale ma do tego prawo, wszakże to jego ogon, stąd nikt mu kazać nie może i spędziliśmy ostatnią noc w hostelu, by…
…obudzić się wczesnym rankiem, wypić jeżynową herbatę, wymeldować, oddać klucz i wracając do swojego ustronia wdepnąć do barokowego Pałacu Króla Jana III w Wilanowie.
Tam wspiąć krętymi schodami, pobłądzić okazałymi korytarzami i rozejrzeć po wzorzystych komnatach napełnionych mistrzowskimi przedmiotami, z których niesłychane wrażenie wywarła na mnie ta przeznaczona do wystawiania dzieł sztuki.
Sporo czasu poświęciłam tym nieziemskim sukniom
również zjawiskowej zastawie; zwłaszcza urzekły mnie różnolite czajniczki, imbryczki oraz dzbanuszki.
W dalszym ciągu przekroczyliśmy bramę i pojawiliśmy w baśniowych, przepojonych ślicznymi, fantazyjnie ukształtowanymi roślinami, wręcz skrojonymi z nich dywanami, drzewami samotnymi oraz w skupiskach, fontannami, posągami, z altaną, Mostem Rzymskim, królewskich ogrodach (włoski, różany, angielsko-chiński), gdzie przy Oranżerii mieliśmy okazję zobaczyć fragment spektaklu plenerowego „Historya miłości Jana i Marysieńki” odegranego przez troje aktorów z wędrownego teatru marionetkowego.
A na spokojnej tafli dryfowały lilie i…
…rozkoszna maleńka kaczuszka 😉
Po drugiej stronie Jeziora Wilanowskiego jest rezerwat przyrody Morysin, będący niegdyś naturalnym przedłużeniem parku i ogrodów, gdzie król jeździł na polowania, a w zwierzyńcu hodował daniele. Nazwa pochodzi od imienia Maurycy, czyli wnuka Stanisława Kostki Potockiego zdrobniale określanego Morysiem, który to wraz z żoną Aleksandrą założył na tym terenie romantyczny park z pałacykiem w formie rotundy nawiązującej do świątyni Herkulesa na Forum Boarium w Rzymie, z parterowym pawilonem i tarasem oraz domek dozorcy z niewielką wieżyczką i kamienną pergolą. Obecnie dość dobrze zachowała się drewniana Gajówka zaprojektowana przez Lanciego, czego do końca nie można powiedzieć o Oraculum – kamiennej figurze Dionizosa.
Ostatnim punktem, jaki odwiedziliśmy było znajdujące się o krok od pałacu Muzeum Plakatu (na terenie dawnej Ujeżdżalni), w którym mieści się imponująca kolekcja plakatów obcych i tych, kultywujących mitologię „polskiej szkoły plakatu” postrzeganego równorzędnie z innymi obiektami graficznymi tworzonymi przez grafików projektowych, będącego jednocześnie ukłonem w kierunku peryferii kultury wysokiej oraz świadectwem efemerycznej sztuki kojarzonej z dynamiczną kulturą masową i popularną.
Muzeum prowadzi działalność edukacyjną i upowszechniającą, organizuje wiele wystaw ( w tym Salon Plakatu Polskiego naprzemiennie z Międzynarodowym Biennale Plakatu), dyskusji i konferencji, także regularnie wydaje publikacje z zakresu historii plakatu.
My akurat natrafiliśmy na wystawę Prawa kobiet = Prawa człowieka, dotyczącą obrony praw kobiet, które są łamane każdego dnia, bo sytuacja nierównego traktowania płci jest głęboko zakorzeniona w wielu społeczeństwach, a w zależności od danej kultury przyjmuje wielokształtne formy: gwałt, brutalność, kontrolowanie i określanie sfery seksualnej, męska dominacja, segregacja zawodowa, różnice płacowe, niemożność do pełnego rozwoju czy niedostateczna reprezentacja przy podejmowaniu istotnych decyzji politycznych i gospodarczych, brak dostępu do godnej pracy, do opieki zdrowotnej, znęcanie fizyczne, psychiczne, ekonomiczne, nawet decydowanie o sposobie ubioru i zmuszanie do wczesnych małżeństw.
Na wskroś poruszeni podjętą tematyką wsiedliśmy do samochodu i zapominając o sfotografowaniu siebie samych na Moście Zakochanych ruszyliśmy do domu – ale wrócimy, bo jak się okazuje Warszawa ma na tyle dużo do zaoferowania, że nie zdążyliśmy odhaczyć kilku miejsc, które mamy ochotę NA SPOKOJNIE zobaczyć, ponieważ swoją rozległością uniemożliwiła wcześniej założone; bo nim dotarliśmy do jednego, tam dokładnie, z wyostrzeniem zmysłów przejrzeliśmy, odczuliśmy, pospacerowaliśmy, zasmakowaliśmy, zauroczyliśmy, to drugie już zamknęli, wykupili bilety, ewentualnie byliśmy tak zmęczeni, że szkoda było pałętać się tam od niechcenia.
Mimo wszystko już teraz wiem, że będę postrzegała Warszawę jako miasto turystyczne, czyli fajnie pobyć, pozwiedzać i wypić jedną z bezliku kapitalnych kaw, ale jednak nie jest to moje miejsce na ziemi: za tłoczno, za głośno, za szybko, zbyt wiele samochodów, budynków, nawet kafeterii, prześcigających cudacznymi pomysłami, zbyt obszernie – ZA DUŻO wszystkich i wszystkiego.
Zazdroszczę teatrów i Ogrodu Saskiego.
Co prawda wsi nie lubię do tego stopnia, że musieliby mnie tam wywieźć za karę, ale jeśli już miałabym pistolet przy skroni, to z dwojga złego wybrałabym tę Warszawę, jednakowoż zamieszkałabym chyba na terenie Pól Mokotowskich albo w jakimś innym zieleńcu.
Najlepiej w malowniczym miasteczku, tak pośród gór, jezior i lasów…